Wpisz i kliknij enter

Rodney Hunter – Hunterville


Rodney Hunter powraca do nas w świetnej formie, prezentując głęboko zdubowane i solidnie osadzone chillouty – materię dobrze znaną temu reprezentantowi stajni G-Stone Recordings. Powiecie, że to pop, że nic szczególnego, że oto kolejny wokalno – smootch – chiloutowy album i po części będziecie mieli rację. Ale kryje się za tą płytą coś jeszcze – prawdziwe mistrzostwo produkcji. „Hunterville” to album dopieszczony, pełno tu subtelnych smaczków, które sprawiają, że utwory stają się „pełne”, a ich odbiór nie pozostawia wątpliwości, że wszystko zostało tu przemyślane i wyprodukowane bez zbędnego pośpiechu.
Za brzmienie, oprócz Huntera, bierze odpowiedzialność jego kolega ze szkolnej ławy – Peter Kruder, znany z takich projektów jak Tosca czy Kruder & Dorfmeister, jednocześnie właściciel G stone Rec.
Już na początku Rodney tworzy typowy dla siebie nastrój, łącząc utrzymane w spokojnym tempie bity z krążącymi gdzieś w oddali wokalami. Wszystko to symbiotycznie złączone zostało z sinusoidalnymi syntezatorami. To jednak dopiero nieśmiały krok, rodzaj krótkiego wprowadzenia przed tym, co dzieje się na tej płycie zaraz potem – okazuje się bowiem, że już po chwili typowy dla Huntera nastrój zostaje zawieszony na następnych kilkanaście minut. Na te chwile Rodney zabiera nas w krainę dźwięków zdecydowanie pozytywnych, czysto hedonistycznych, jakby poddanych działaniu promieni słonecznych. Bo choć dzielimy podobne szerokości geograficzne, co twórca krążka, to „Wanna Groove” czy „Glamour Girl” przynoszą ze sobą więcej słońca niż moglibyśmy się spodziewać w tej części Europy. Oba numery stworzone na bazie hiphopowego songu, traktujące o sprawach damsko-męskich i sobotnich piątkowo-sobotnich dylematach, to po prostu dźwiękowa serotonina.
Niezwykle ważną rolę odgrywa na „Hunterville” głos – aż osiem utworów to rzeczy nagrane przy udziale zaproszonych do studia wokalistów, często przypominające typowy zwrotkowo – refrenowy układ. Lecz nawet tutaj Hunter zgrabnie i w wysmakowany sposób operuje zapętlonymi dealeyami, flangerami czy reverbami, okraszając to wszystko pulsującym, ciepłym basem. I wszystko byłoby świetnie, gdyby nie końcówka płyty: zdubbowany „Part of the Mind” można jeszcze przełknąć, ale zaraz po nim zjeżdżamy już tylko po równi pochyłej. Dwa ostanie numery brzmią jak twórczość artystów z plejlisty jednej telewizyjnej stacji muzycznej, której nazwy nie warto wspominać
Nie jest to album zjawiskowy, wpisuje się gdzieś w stylistykę lounge / chillout, posiada jednak tą iskrę, której wielu produkcjom z tej półki brakuje. Około sześciominutowe utwory nie nużą, posiadają jakąś wciągająca siłę i skłaniają nas do szybszego kliknięcia nie tyle na „next”, co na „repeat”.
2007







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
bolo
bolo
16 lat temu

korekta???

Polecamy