Wpisz i kliknij enter

Unsound 4 – relacja

Noc Muzyki Improwizowanej, jaka odbyła się w krakowskiej Świętej Krowie w ramach czwartej edycji festiwalu Unsound rozpoczęło polsko – niemiecko – austriackie trio elektroakustyczne z dźwiękami dalekimi od tego, co zazwyczaj kulturalnej publiczności kojarzy się z muzyką improwizowaną. Wolfram / Merzouga Duo

Noc Muzyki Improwizowanej, jaka odbyła się w krakowskiej Świętej Krowie w ramach czwartej edycji festiwalu Unsound rozpoczęło polsko – niemiecko – austriackie trio elektroakustyczne z dźwiękami dalekimi od tego, co zazwyczaj kulturalnej publiczności kojarzy się z muzyką improwizowaną.

Do siedzącego na scenie przed ekranem laptopa Dominika Kowalczyka znanego jako Wolfram dołączyli Eva Pöpplein (komputer, elektronika) i Janko Hanushevsky (gitara basowa) znani jako Merzouga Duo. W ramach projektu „Berlin-Warszawa Express” zagrali improwizowany set oparty o nagrania terenowe z Berlina i Warszawy.























Pierwszą zaskakującą rzeczą, jeśli chodzi o ten set było stosunkowo małe natężenie dźwięków. Nietypowa dla koncertów w klubach głośność doskonale pasowała do szemrzących, powoli sączących się field recordings, niekiedy ożywianych bardziej muzycznymi (w tradycyjnym tego słowa znaczeniu) dźwiękami i motywami – jakby ze ścieżki dźwiękowej do cyberpunkowej dobranocki.

Raczej rozmytym, pejzażowym dźwiękom Kowalczyka i Pöpplein towarzyszyły proste, basowe motywy Hanushevsky’ego, dość często urozmaicane „rozszerzonymi” technikami gry na gitarze basowej: od tappingu i skrobania strun, poprzez traktowanie ich czymś w rodzaju metalowej bransolety po uderzanie rękoma w „deskę” gitary i grę ze skrzyżowanymi rękoma. Bardzo lubię niestandardowe sposoby traktowania instrumentów, lecz w wykonaniu Austriaka ich użycie wypadło nie do końca przekonująco, podobnie zresztą jak bardziej „właściwe” sposoby gry na gitarze basowej. Miałem wrażenie, że basista szuka brzmień, które współgrałyby z bardzo ambiwalentnym tłem, pełnym niepokoju i swoistego „owadziego” piękna zarazem. Te poszukiwania skutkowały zazwyczaj zbytnim w stosunku do siły wyrazu samych dźwięków angażowaniem słuchacza, a czasami były jakby „z innej bajki”. Nie do końca udany występ basisty nie zepsuł bardzo dobrego wrażenia, jakie odniosłem względem całości setu Wolfram/Merzouga.

Entropy / Emiter

Po krótkiej przerwie, na scenie zainstalował się zespół Entropy, a obok niej, przy stole pełnym miniaturowych przedmiotów (walkman, discman, mikser Behringera, efekty gitarowe, niezidentyfikowane urządzenia) zasiadł Marcin Dymiter, znany od jakiegoś czasu jako Emiter.

Zespół Entropy w składzie Michał Dymny (gitara, multiefekt), Rafał Mazur (akustyczna gitara basowa) i Tomasz Chołoniewski (perkusja, powiedzmy perkusjonalia) to jedna z największych PR-owych porażek w historii muzyki polskiej. Zespół znany (?) także pod nazwą Improvisers Ansamble ma wszelkie predyspozycje do tego, by stać się bandem kultowym (czy też klasycznym – w zależności od nomenklatury). Nie mnie oceniać i diagnozować przyczyny, dla których Entropy nie jest wymieniane jednym tchem z Massacre, AMM czy Derekiem Baileyem. W każdym razie, jeśli tylko będziecie mieli okazję zobaczyć ich na żywo, gorąco polecam.

Koncert Entropy/Emiter porywał od początku do końca. Muzycy zaprezentowali żarliwą, intensywną i pełną wyobraźni muzykę z gatunku freely improvised music (choć jeśli idzie o tę ideę jestem bliski stanowisku Elliota Sharpa negującego tezę o możliwości całkowicie „wolnej” improwizacji, ale to temat na inną okazję).























Muzycy zdawali się doskonale rozumieć nawzajem. Każdy z nich uważnie słuchał pozostałych i grał tylko tyle, ile nakazywała swoista logika spontanicznie generowanej kompozycji. Nie znaczy to bynajmniej, że koncert nie był gęsty. Intensywność muzyki nie zamazywała jej wieloplanowości, całość brzmiała fantastycznie, choć znów niezbyt głośno.
Mimo przygodności kolaboracji tria z Marcinem Dymiterem nie miałem wrażenia, iż nie jest on stałym członkiem zespołu. Działający na polskiej scenie muzycznej od ponad piętnastu lat i również skandalicznie niedoceniany Emiter doskonale wpasował się w pseudo-chaotyczną muzykę Entropy. Sądząc po kilku momentach, w których Dymiter porządkował muzyczną strukturę dodając jej subtelnej motoryki, odnosiło się wrażenie, że artysta mógł z łatwością zdominować całość dźwiękowej przestrzeni. Nie dość jednak, że zachował stosowny umiar, to sprawił również, iż muzyka przygodnego kwartetu frapowała nieoczekiwanymi zmianami akcentów brzmieniowych.

Podobnie jak Hanushevsky muzycy Entropy stosowali w dużej ilości rozszerzone techniki gry na instrumentach. Michał Dymny oprócz multiefektu posłużył się grzebieniem i pałeczką wkładaną między struny. Rafał Mazur używał smyczka do gry na basie. Obaj gitarzyści grali poza gryfem. Zabawnym, choć muzycznie w pełni świadomym i uzasadnionym zabiegiem było zastosowanie przez Tomasza Chołonieckiego garnków i aluminiowych misek wzmocnionych akustycznie przez perkusję. Artyści włączyli nieortodoksyjne techniki gry do swojego idiomu muzycznego bez jakiegokolwiek dysonansu bądź znamion obcości brzmieniowej. Można było odnieść wrażenie, że techniki te są czymś niejako „zdroworozsądkowym” dla twórców grających na takich, jak członkowie Entropy instrumentach
Spotkanie z Erikiem Büngerem
Drugi dzień czwartej edycji Unsound Festival rozpoczęło spotkanie z Erikiem Büngerem, szwedzkim artystą audio/video, który omówił kilka swoich projektów oraz przyświecające im idee.
Pierwszym projektem, o jakim opowiedział Bünger, był „Let them sing it for you”, stworzony dla Swedish National Radio. Bünger stworzył dźwiękowy słownik, w którym wyrazy tworzone są z fragmentów utworów muzyki popularnej. Jak określił artysta słownik stanowić miał coś w rodzaju „zemsty na korporacjach fonograficznych” za wywarcie głębokiego wpływu na jego umysł. W miarę realizacji projekt nabierał znaczeń stając się rodzajem refleksji nad ludzką pamięcią, okazją do przemyślenia kwestii praw do kopiowania i zabawką, z której korzystają miliony internautów („utwory” stworzone za pomocą aplikacji można wysyłać via email).
Następnie Bünger przybliżył nielicznie zebranym w sali Kina 18 słuchaczom „Variations on a theme by Casey & Finch” i „Instruction trio”. Pierwszy projekt to kompozycja na dziewięcioosobowy zespół odtwarzający na podstawie partytury efekt zacinającej się płyty CD. „Instruction trio” jest instalacją wideo, opartą o program napisany na platformę analogiczną do MAX/DSP, czy Pure Data dla komputerów Apple. Aplikacja służy do sterowania za pomocą joysticka popularnymi instruktażowymi nagraniami wideo przeznaczonymi dla początkujących muzyków, które frustrowały młodego Büngera starającego się nauczyć gry na basie z materiałów, których prawdziwym zadaniem jest promowanie ich autorów.
Oprócz tego Bünger zaprezentował instalację wideo zatytułowaną „Gospel” składającą się z fragmentów wywiadów z mniej lub bardziej znanymi personami, których wypowiedzi układały się w coś na kształt charakterystyk Jezusa znanych z Ewangelii, choć samo imię Nazarejczyka nie pojawia się ani razu.
Na koniec usłyszeliśmy kilka słów na temat wersji hymnu Bytomia stworzonej poprzez skompilowanie głosów nagabywanych przez Büngera mieszkańców miasta, których artysta nakłonił do zanucenia melodii. Efektów pracy Szweda można posłuchać na stronie www.radiosimulator.org.
Experiments with Audio Tong
Następnie udałem się do Klubu RE na „Experiments with Audio Tong”. Na początek usłyszeliśmy Milipop, czyli Tomasza Bednarczyka, który zaprezentował bardziej przyjemną i stonowaną odmianę brzmień znanych z kultowych składanek „Click and Cuts”. Spokojne, wolno płynące dźwięki nie zachęcały do aktywnego odbioru i myślę, że trudno znaleźć kontekst w którym, grane na żywo, sprawdziłyby się. Muzyka Milipop jest bez wątpienia urocza i bardzo przyjemna, lecz nie są to rzeczy, których oczekiwałem idąc na koncert.
Po Milipop wystąpił Łukasz Szałankiewicz (Zenial), który bardzo interesującym, eklektycznym setem po raz kolejny dał wyraz swojej „filmowej” wyobraźni. Obok swoistej narracyjności ogromnym atutem setu Zeniala było zróżnicowanie i jakość brzmień z jakich był on utkany oraz to, że składały się one w spójną całość, co przy eklektyzmie całości budzi respekt.
„Eksperymenty z Audio Tong” zakończył Vladislav Buben znany także jako PRUS, który zaprezentował dość chaotyczną mieszankę muzyczną z towarzyszeniem jeszcze bardziej chaotycznej oprawy parateatralnej, co do której sam artysta zdawał się nie być przekonany.
Turntablism to minimalism
Kilkadziesiąt metrów dalej noc pod hasłem „Turntablism to minimalism” rozpoczął Dieb 13 czyli Dieter Kovaĉiĉ. Muzykę, jaką zaprezentował Austriak niezwykle trudno przybliżyć komuś, kto jej nie słyszał. Świadczyć o tym mogą określenia, jakimi posiłkowali się autorzy programu festiwalu – „gramofonowe szaleństwo” i „eksperymentalna atmosfera”. Kovaĉiĉ za pomocą trzech mikserów i trzech gramofonów wykrzesał ze starych, mocno porysowanych i brudnych płyt winylowych bogactwo dźwięków godne wieloosobowej orkiestry. Osobliwe, sprawiające wrażenie pomyłek sposoby instalowania płyt na talerzu i nieśpieszne ruchy artysty mogły nasunąć myśl o niezgrabności muzyka, co zresztą zostało Kovaĉiĉowi wypomniane przez przekrzykujących się znawców turntablismu.
Dieb13, poza jednym zdziwionym spojrzeniem, nie zwracający uwagi na część publiki, której muzyka zdawała się przeszkadzać w rozmowach uraczył słuchaczy wielowarstwową kompozycją/improwizacją, w której dało się usłyszeć zarówno subtelne, jakby drobiazgowo utkane trzaski jak i brutalne, amorficzne brumienie. Pomiędzy nimi słyszeliśmy wielość dźwięków, na którą składały się głosy, piski, strzępy melodii i niepodobne do niczego drony.
Po Dieb13 za ośmioma gramofonami stanęli członkowie Institut Für Feinmotorik, którzy bez użycia płyt wykreowali masywne, motoryczne, minimalistyczne rytmy, które, choć stworzone za pomocą nowoczesnych środków, miało w sobie coś prymitywnego, czy wręcz plemiennego. Mówiąc, że muzycy nie używali płyt nieco minąłem się z prawdą, gdyż w użyciu były… potraktowane „analogowo” płyty CD obklejone paskami taśmy. Poza tym Niemcy obkleili talerze gramofonów kawałkami tworzywa, trącające rytmicznie gumkę recepturkę, która z kolei „drażniła” igłę gramofonu dając bardzo ciekawy efekt brzmieniowy. Bardzo interesująca muzyka, przy dłuższym odsłuchu robiła się nieco monotonna, lecz może to być wynikiem zmęczenia słuchu poprzednimi występami.
Wieczór zakończył Argentyńczyk Funzion, który zagrał do tańca, którego występ jednak poświęciłem na rzecz kilku godzin snu koniecznych do przetrwania kolejnego, znów bardzo obiecującego wieczoru.
Trzeci dzień czwartej edycji Unsound Festival rozpoczął się od prezentacji słuchowiska „Underwater Agents”. Nielicznie zgromadzeni słuchacze usłyszeli odtwarzany z taśmy magnetofonowej utwór oparty o fragmenty „Jugend” Wolfganga Koeppen recytowane na przemian po niemiecku i po polsku. Na wieszakach (sic!) stojących obok sceny wisiało kilkanaście taśm z utworami między innymi państwa Witkowskich razem i osobno, Mateusza Moczulskiego z Dawidem Szczęsnym i Michała Górczyńskiego z Tomaszem Dudą. Niestety nie dane mi było wysłuchać pozostałych utworów.

Panel dyskusyjny

Po prezentacji odbył się panel poświęcony organizacji wydarzeń związanych z nową muzyką. W dyskusji prowadzonej przez Mata Schulza (Australia) wzięli udział Adam Bell (Australia), Alieksiej Borisom (Rosja), Andreas Nun (Węgry), Emanuel Witzhum (Izrael), Paul Schulz (Australia), Kuba Szreder i Łukasz Szałankiewicz (Polska). Uczestnicy panelu wymienili się doświadczeniami i anegdotami zgromadzonymi w czasie organizowania przedsięwzięć okołomuzycznych. Najczęściej pojawiającymi się wątkami były kwestie zdobywania funduszy oraz związane z tym zmagania z biurokracją w instytucjach wspomagających kulturę.

Muzyczną część dnia zainaugurowała jedna z największych niespodzianek festiwalu, australijski duet NummySnug. Okrojony o gitarę basową klasyczny rockowy zespół zagrał wiązankę krótkich, chwytliwych piosenek. Dlaczego jednak zespół brzmiący jak synteza akustycznych wątków z Seattle pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych wystąpił na festiwalu muzyki eksperymentalnej? Pozostawię odpowiedź dociekliwym czytelnikom.

Porywająca Volga

Po Australijczykach na scenie zainstalował się moskiewski zespół Volga. Koncert Rosjan okazał się być jednym z najciekawszych i najbardziej porywających podczas całego festiwalu.
Volga to kombinacja monumentalnej elektroniki i pięknych melodii rosyjskich pieśni śpiewanych potężnym głosem przez Angelę Manukian. Potężne dźwięki zespołu można porównać z niektórymi dokonaniami Laibach z dodatkiem ogromnej dozy liryzmu i transowym zapamiętaniem w miejsce właściwych dla Słoweńców wojennych zewów.
Drugą część czysto muzycznej partii wieczoru zaczął jeden z dj-ów z setem, który każdy już słyszał. Niestety, podobne słowa można powiedzieć niemal o każdym dj-skim wątku festiwalu. Na pocieszenie dla wszystkich, którzy na festiwalu szukali muzyki nie tylko do tańczenia niemuzyczną co prawda atrakcję stanowiły vj-skie popisy Pussy Krew. Na ekranie zamiast typowych dla wizualnej oprawy „psychodelicznych” motywów (kolorowe wzorki) pojawiły się urywki z seriali (m.in. kultowa „Dynastia”), fragmenty kręcone „z ręki” przez członków grupy, impreza domowa fantastycznie pasujące do technicznych klimatów glitche porysowanych taśm vhs.

Kate Wax i Dje

Kate Wax zanudziła mnie na śmierć swoim elektro i pewnie zasnąłbym, gdyby nie niemiłosiernie głośno grający towarzyszący jej perkusista. Wokalistka oprócz epatowania piskliwym, nieciekawym głosem epatowała mizdrzeniem się do widowni i niekiedy świntuszeniem pomiędzy piosenkami.

Koncert nagrywającego dla należącego do Richarda Jamesa aka Aphex Twin Bodenstädt 2000 okazał się być najzabawniejszą częścią festiwalu. Odegrane z Atari, piosenki stanowiły tak doskonałą mimikrę głównych nurtów NIDM (Non Inteligent Dance Music), że impreza przy wtórze dźwięków sympatycznych Niemców niczym nie różniła się od tej, jaką rozkręcili po ich koncercie dj-e. W kulminacyjnym momencie muzycy zagrali na Casio fragment Tocatty i fugi d-moll Bacha. Hitem jak dla mnie było imitowanie sprzężenia przez zbliżenie instrumentu do nie działającej kolumny.

Sobota

Ostatni dzień festiwalu okazał się być dniem najsłabszym. Zaczęło się całkiem nieźle. Baabaa zagrała rozrywkową bezpretensjonalną, acz kunsztowną i pełną wigoru mieszankę styli muzycznych. Łatwo było odczuć, że muzycy bardzo lubią grać. Niezawodny perkusista z lekkością łączył trudne i łatwe podziały z bębnieniem godnym wytrawnego rockmana, a pozostali muzycy więcej niż godnie dotrzymywali mu kroku.
Koncert trio Vert to najsłabszy punkt festiwalu. Mieszanka elektroniki i czegoś, co jak się zdaje miało przypominać nieco żwawsze wydanie Morphine przy nieprawdopodobnej wręcz manieryczności wokalisty, który łaskawie zezwolił widowni tańczyć (dosłownie opowiedział przedziwną, nieprawdopodobną historyjkę o kłótni z organizatorami w wyniku której „You are allowed to dance”), mogłaby z powodzeniem zapełnić playlistę jakiegoś radia z „Max” albo „Extra” w nazwie.
W Pauzie ostatniego dnia rządzili didżeje, którzy owszem sprawdzili się w roli dostarczycieli tanecznej garmażerii, tyle, że nienajlepiej wyszła na tym muzyka, której było jak na lekarstwo.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Inline Feedbacks
View all comments
lazylab
lazylab
17 lat temu

nic dodać nic ująć, choć osobiście potraktował bym niektórych jeszcze surowiej niż autor. ogólnie, poprzedni unsound był o wiele lepszy i świeższy, co nie znaczy, że na tym nie było perełek.

Polecamy