Wpisz i kliknij enter

Sibot & Markus Wormstorm – The Real Estate Agents


Z dwupłytowymi albumami często jest niemały problem. Zazwyczaj trudno jest utrzymać nie tylko spójność, ale i poziom oraz napięcie całości. Ostatnie dziecko Sibota i Markusa Wormstorma jest według mnie idealnym tego przykładem. Każdy z nich osobiście przygotował po godzinnym krążku i właśnie efekty tych prac u obu są różne. Mimo to wydaje się to być pozycja warta zapoznania się z nią. Więc właśnie po co słuchać materiału facetów odpowiedzialnych w dużej mierze za brzmienie The Constructus Corporation?
Krążek opatrzony numerem jeden to robota Sibota, który wypełnił swoje kawałki wszechobecnymi scratchami i uczynił z tych dziwacznych kolaży, prawdziwe turntablistyczne wyznanie wiary. Niestety, nie wszystko gra tutaj jak należy i pomimo błyskotliwych początków: „Famon Nigiri” czy oldskulowego „The Kif R Continue”, cofającego mocno w początki hip hopu – autor tego całego zamieszania wpada w pułapkę swojej konwencji całego krążka i po prostu krąży w każdym możliwym kierunku, co nie wychodzi mu zresztą zbyt dobrze i sprawia, że album brzmi bardziej jak czyjś składak dokonany po latach od zejścia ze sceny, niż w każdym calu przemyślany materiał. Od przyjemnie jazzującego „Sving” z ciekawie przemiksowanymi nisko grającymi klawiszami i basem, Sibot przechodzi w jakieś koszmarne arcadowe r`n`b „Old Bak Ache”, które nie wiedzieć czemu przenosi w złote lata Atari i być może taki pomysł potraktowany jakoś szerzej byłby czymś ciekawym, ale w takim kształcie rozwala po prostu klimat, który po chwili zresztą powraca w „Ducktapeworm”, ale już w gorszym wydaniu, bo to po prostu może i śmieszna, ale jednak dokładna kalka z genialnych wyczynów Kid`a Koali, do których jednak Sibot nie powinien aspirować. Zwłaszcza, że dosyć nieźle wychodzą mu mroczne tematy, oparte na orkiestrowych zwrotach. Smyczki w „Or5ch” konsekwentnie lecą do przodu, a na nich oparte zostają scratche, przestarzałe wokale i flet, co daje naprawdę mocno sugestywny efekt i sprawia, że ten finałowy kawałek, to najlepsze, co Sibot zaoferował na swej płytce. Te same patenty wykorzystane wcześniej w filmowo brzmiącym „Krakula Commith” są uzupełnione o arsenał trzeszczących perkusyjnych przeszkadzajek, co również dodaje pewnego przyjemnego smaczku, ale na tym się niestety kończy. Skakanie po różnych tropach wymaga wręcz intuicyjnego wyczucia, a wygląda na to, że Sibotowi – po prostu tego brakuje. Możliwe, że gdyby zamieścił na swojej płytce o jakąś 1/3 kawałków mniej, to na pewno wydałaby mi się o wiele bardziej sensowna. Zresztą Sibot, nie jest jedynym producentem/dj`em, który ma wyraźne problemy z selekcją. To chyba najlepszy komentarz do jego kawałka muzyki na „The Real Estate Agents”.
Natomiast dokonania Markusa Wormstorma, który popełnił drugi dysk budzą mój ogromny szacunek i podziw. Po przesłuchaniu tych dziewiętnastu dokładnie przemyślanych i doskonale brzmiących ilustracji ( bo chyba tak trzeba je nazwać ) – inne wnioski chyba nie mają prawa się pojawiać. Rozpoczynający jazdę „Jihad On The Dancefloor” to napędzana konkretnym basem i wypełniona industrialnymi pogłosami – maszyna, wobec której trudno być obojętnym. Jednak ten kawałek, wraz z brzmiącym trochę jak nowojorski funk „Me And You” to tylko przygotowanie do wypłynięcia na już kompletnie abstrakcyjne i przestrzenne rejony. Ambienty oparte na clickowych bitach są wzbogacone dodatkowo o zagadkowe analogowe barwy, które natychmiast – tak jak np. w „Stuck In Time” budzą przy słuchaniu jednoznaczne skojarzenia z całą Skandynawią. Wormstorm tworzy zupełnie nowe, intrygujące zderzenia, przy użyciu, jakichś archaicznych arabskich melodii, przesterowanych dzwonków wprowadzajcych w trans, tak jak ma to przebieg w uduchowionym „Whistle”. I nie bez znaczenia jest tutaj fakt, że wszystko to nie tylko jest spójne, ale również jest czymś więcej. Narracja utworów zawsze wciąga coraz dalej, a kiedy wydaje nam się, że za moment dojdzie do najbardziej oczywistego zakończenia, to wtedy okazuje się, że tak naprawdę jesteśmy już dwa, czy nawet trzy numery dalej. Dla Wormstorma nie ma tak naprawdę znaczenia, czy łapie się za sentymentalny, głęboki chillout, czy konstruuje genialny klimat zagrożenia. Przestrzeń w tej muzyce jest obecna stale, ale jest to obecność świadoma i nie nadużywająca, ani możliwości, ani cierpliwości słuchacza.
Mamy tutaj nawet do czynienia z pomysłowym brokenbeatem „Holke Bolke”, który również nie okazuje się dla tego genialnego producenta żadnym wyzwaniem. To dobrze, że trudno jest wybrać z tego zestawu najlepszy kawałek. Jak dla mnie jest to monumentalny „Master” i ponad dziesięciominutowy „Wegloop”, który chyba miał pierwotnie być zapisem niezwykłej wyprawy do lasu. Zaś na trzeci dysk składają się teledyski i wspólny set obu panów wypełniony różnymi ciekawymi produkcjami.
Kończąc, trzeba powiedzieć, że może byłoby lepiej, gdyby obie te autorskie płyty funkcjonowały oddzielnie, gdyż kontrast między Wormstormem a Sibotem jest ogromny. Być może jednak szefom African Dope właśnie o to chodziło. Grunt, że taka decyzja pozwala stwierdzić, że dla Markusa – koniecznie, a dla Sibota – przy okazji i na własną odpowiedzialność.
2005







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy