Wpisz i kliknij enter

Depeche Mode – Sounds Of The Universe


Zaczynali prawie 30 lat temu jako jeden z wielu synth-popowych projektów, aby z czasem stać się jedną z najbardziej rozpoznawalnych i szanowanych marek na świecie. Ponad sto milionów sprzedanych płyt, sława docierająca do każdego kontynentu, gigantyczne trasy koncertowe wyprzedane do ostatniego miejsca, osobna subkultura obsesyjnych fanów i całkiem spory wpływ na szereg artystów: od Derricka Maya i Juana Atkinsa, przez Crystal Method, na Radiohead i Smashing Pumpkins skończywszy. Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że Depeche Mode to niezmywalna ikona popkultury.

Od zasłużonej grupy, która nie musi już nikomu nic udowadniać, nie trzeba oczekiwać kolejnych przełomów i drugiego „Violatora”. Korzystając z wygodnej pozycji, Dave Gahan, Martin Gore i Andy Fletcher zdają się nagrywać kolejne płyty jako pretekst do skądinąd znakomitych występów na żywo. Być może dlatego „Sounds Of The Universe” – dwunasty longplay w karierze formacji – brzmi po prostu jak kolejna płyta DM, niewiele różniąca się od dwóch poprzednich. Pretensjonalny tytuł i wątła ideologia („ilustracja wszechświata i podróży kosmicznych” – Jean Michel Jarre, anyone?) przekładają się na banalną zawartość dźwiękowo-tekstową. W tych trzynastu numerach, cienkich niczym odtłuszczone mleko, Depesze brzmią jak własny cover-band, który włamał się do studia, sterroryzował dźwiękowców i zaczął grać odrzuty, wersje demo i strony „B” singli swojego ulubionego zespołu. Pozbawione punktów kulminacyjnych kompozycje trwają w bezruchu i cierpią na deficyt eleganckiej przebojowości, będącej niegdyś znakiem rozpoznawczym grupy.

Całość otwiera „In Chains”, typowy depeszowy opener nie wybijający się ponad średnią: przestrzenny „kosmiczny” dźwięk na początku, organy, basik, gitarka, beat i zaangażowany śpiew Gahana. Kawałek stanowi jeden z trzech najmniej kompromitujących utworów na albumie. Dwa pozostałe to „Come Back” i „Corrupt”, kojarzące się nieco z rewelacyjną płytą „Ultra” z 1997 roku. Reszta powinna być raczej „milczeniem wszechświata”. Singlowy „Wrong” irytuje siermiężną melodią i topornym brzmieniem. „In Sympathy” przenosi w czasy „Some Great Reward” (rok 1984), jednak podczas tej podróży w przeszłość doskwierają uporczywe nudności. Interesujący początek „Peace” zostaje zrujnowany przez irytujący refren, po czym piosenka przeobraża się w post-noworomantyczny koszmarek. „Miles Away” nieudolnie próbuje być drugim „Personal Jesus”; podczas słuchania człowiek zadaje sobie pytanie: „Jezusie Osobisty, co się stało z tą grupą?”. Mdła „Jezebel” to obowiązkowa prywata Gore’a, który jest utalentowanym kompozytorem (czego na „SOTU” niestety nie słychać), ale marnym wokalistą (co słychać bardzo dobrze). Dwuminutowy instrumental „Spacewalker” zakrawa na kpinę – brzmi jak temat przewodni z radzieckiego serialu science fiction! Brakuje tylko Gahana śpiewającego o Bajkonurze…

Depeche Mode zatoczyli koło, powracając do epoki, z której się wywodzą. Powszechna eksploatacja mody na „ejtis” sprawdza się czasami w przypadku młodszego pokolenia (Telefon Tel Aviv, The xx, Tim Exile), jednak w wykonaniu niegdysiejszych pionierów takich brzmień mierzi i nuży. Jeśli na poprzedniej płycie trio z Basildon ewoluowało w zadowolonego z siebie dinozaura, to teraz rozpoczęło mało chwalebną konsumpcję własnego ogona.
Mute Records Ltd., 2009







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
21 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
mparusz
mparusz
13 lat temu

zgadzam się w 200% SOTU mnie nie przekonuje, dla mnie ten album to zawód, jak wszystkie po odejściu Alana Wildera.

punisher
punisher
14 lat temu

dM można przyrównać do wybitnego sportowca – najlepiej boksera – który przed laty zdominował swoją kategorię wagową, wygrywał wówczas walkę za walką, stał się zwyczajnie legendą (i prekursorem też) za życia, a po 98 ni stąd ni zowąd nagle każdy pojedynek zaczął kończyć… na deskach. yep, Exctier, czy PTA to są n.o.k.a.u.t.y. techniczne, które ten zespół („pięściarz”) sam sobie zadaje – za przeproszeniem – w ryj, i po których ja stojąc wówczas nad całą trójką, zacząłem odliczać do 10-ciu, dając im drugą, a później jeszcze trzecią szansę w postaci właśnie SOTU, po którym to dla mnie ten zespół zaliczył po prostu artystyczny ZGON, mimo że w chwili obecnej dalej sobie koncertują, „dziękując” swoim fanom za to, że ci wciąż pielgrzymują za „rolling stonesami synth popu” (mimo powyższego), taką setlistą, która w ich przypadku jest jakąś przeżałosną kpiną, gdyż jest ona tak przewidywalna jak przewidywalna jest codzienna playlista radia ZET, gdzie masz frustrującą pewność, że jeśli już uświadczysz coś z dM / przyjdziesz na koncert swoich idoli, to nie usłyszysz, nie wiem, rush, czy higher love (heh nie, nie, nie – w „normalnej wersji”, czyli w takiej nad którą trzeba w studiu trochę posiedzieć, trochę popracować, trochę się poświęcić, a nie surowy, leniwy, PIEPRZONY akustyk, który sam zespół chyba traktuje jako skromną nagrodę dla swoich fanów, więc pytanie, czemu by niby nie miało być więcej tych nagród…?), że o nigdy nie granych jeszcze na żywo utworach jak dangerous, czy sea of sin nawet nie ma po co wspominać, tylko – wiadomo – enjoy the silence, personal jesus itd. ta, wiem również, że powodem mogą być „wygórowane” oczekiwania tak zwanych „niedzielnych fanów”, którzy jak usłyszeli ostatnio akustyczne insight na jednym z koncertów zespołu to myśleli, że to jakiś kower, bo nigdy nie zetknęli się z tym utworem w swoim ulubionym radiu, ale teraz powstaje pytanie – to kto jest cholera ważniejszy: „czarny rój”… czy oni? natomiast wracając jeszcze od niechcenia do SOTU, to nie będę poświęcał zdania każdej piosence z osobna, nie będę bawił się w profesjonalnego recenzenta, nie będę tracił czasu, bo mi nikt za to nie płaci, powiem tylko jedno – wiecie, takie płyty to można „do szuflady” nagrywać, choć ja nie trzymałbym dema SOTU nawet w koszu z brudną bielizną tylko odrazu poszedł go wywalić razem z obierkami z ziemniaków, gdyż całość jest równie bezwartościowa oraz „niejadalna”, i mówię to bez krzty złośliwości – z tą płytą się nie da zrobić niczego innego prócz pójścia z nią na trawiaste wały, wyciągnącia cd-ka z plastiku i rzucenia nim daleko w powietrze, by pies szczeknął, migiem za nim pobiegł, chwilę potem wyskoczył po niego i reszty możecie się domyślić. poważnie, już „tora tora” jest lepsza niż to całe SOTU, a Gahana to już bym wolał zobaczyć na scenie w szelkach i szarych porach pooodciągniętych pod samą szyję niż w tej jego kamizelce i „komunijnych spodniach”, co do których życzył bym sobie tylko, żeby mu kiedyś rozpruły się one na dupie. i gdybym widział tylko tego sens, już dawno mógłbym zrobić „7 grzechów głównych jakie dM popełniło w stosunku do swoich fanów”, gdzie o tym najważniejszym nawet tutaj nie wspomniałem. jesteście go ciekawi? a czy Dave albo Martin powiedzieli kiedyś, że kochają swoich fanów…?

smutnyfanDM
smutnyfanDM
10 lat temu
Reply to  punisher

świetnie napisane. Zwłaszcza ostatnie zdanie bomba!

chris
chris
14 lat temu

Bonusy nie są nowościami to fakt. Mam na myśli wydania kolekcjonerskie z płytą DVD, muza w systemie 5.1 jako nowy format wydawniczy 🙂 Do DM podchodzę jak do całości – trasa, oprawa audio-wizualna, remiksy, klipy. Ultra, Exciter ma jak pisałem wcześniej parę fajnych motywów. Pozdro.

laudia
laudia
14 lat temu

„Nadejście nowej płyty zawsze oznaczało wydarzenie – klipy, remiksy, trasa itp. Ile z tego zostało obecnie?” no przecież jest cały ten szum, tylko że to co przy rewelacyjnej plycie powoduje siku w majty, przy średnio udanej – nazywa się promowaniem kiepskiego krążka. Mnie tam rybka prawdę mowiąc. (Nie)ciekawe z tym przearanzowywaniem-masz racje. Żeby była jasnosc – rowniez 2 ost. plyty traktuję chłodniej niż cieplej 🙁 Po prostu jestem z tej frakcji , ktora nie zgadzamsię z tym, że po odejsciu AW nie powstało nic godnego uwagi. Powstało, poza dwoma albumami (z wersji albumowych trip hopowy home nie był świeży? imo był i jest,) wymienilam instrumentale i bonusy – nie do końca jest tak, że są one nowością wydawniczą, bo pojawiały się na singlach i wtedy brzmialy na maxa świeżo, ba nadal intrygują (mam na mysli te slowblowy, headstary, surrendery, painkillery, tigery, comatousy etc etc.). ps. fajnie że można sobie z kims normalnie popisać bez szpil i spin, pozdro :]

chris
chris
14 lat temu

Rzecz w tym, że nie ma osoby, która trzymałaby rękę na pulsie od strony muzycznej. Co z tego, że jest Ultra, Exciter skoro kawałki na potrzeby tras nie były przearanżowywane i nadal nie są!

Devotional to 8 różnych wersji taśm z podkładami. SOTU to kosmetyczne zmiany utworów. Obecnie zespół jest przewidywalny.
Nadejście nowej płyty zawsze oznaczało wydarzenie – klipy, remiksy, trasa itp. Ile z tego zostało obecnie?
http://www.youtube.com/watch?v=HuB23VyGbqw
A bonusy to nowa forma wydawnicza pozwalająca się cieszyć tym co ograniczała wiele lat temu technika.

laudia
laudia
14 lat temu

Nie malujmy diabła na ścianie – dm nie jest jedynym bandem, ktory w obliczu swojej bogatej dyskografii dorobił się zarzutu o brak pomyslow. ciekawie tylko na tle tego zarzutu przedstawia sie fakt, że poza początkowami dm żadna plyta nie jest podobna do drugiej. Piszesz, chris, jakbym nie slyszala ile wspolnego mają te dwa krązki … (sofad i Ultra). oczywiście możemy „naukowo” udowadniać, ze coś majstersztykiem pod wzgledem produkcji jest lub nie – predzej czy pozniej wyplynie i tak kwestia gustu. Wczesniej jednak, co do swiezości pomyslów: noo, a instrumentale i bonusy z ultry? Dla mnie to b. dobre polepione dzwieki jak najbardziej z duchem czasu. Exciter – jedyny zgrzyt jaki przezylam odpalajac po raz pierwszy to podejrzenie o autoplagiat (wiadomo, ze biega o sweetest….) , „pościelowy” to chyba najczesciej pojawiajacy się zarzut – dla mnie jest po prostu spokojniejszy i dojrzały album, w dodatku edycja kolekcjonerska graficznie dla mnie zajebiscie wydana. Trasa – ONIP to najczesciej odpalane przeze mnie dvd dm, do dzis zaluje, że nie bylam na sluzewcu. Chórki – na obu zarejestrowanych koncertach – rewelacja, nie wyobrazam sobie ich braku. Mają postawic clowna na scenie, żeby było, że coś zmienili? oprawa wizualna tej trasy – bez zarzutu. co nie zmienia faktu, że i mnie sotu rozczarowalo – tak plus minus w połowie.

chris
chris
14 lat temu

Laudio Ultra jest kontynuacją klimatów singli WIMS i IYR. Exciter nie podoba się wielu osobom za pościelowaty klimat, wydanie I Feel Loved. Dodatkowo uważany jest za zlepek odrzutów z innych sesji nagraniowych, utwory do niej powstawały pod presją Daniela Millera i Garetha Jonesa, którzy siedzieli nad Gorem zmuszając go do komponowania. Należy podkreślić, że obie płyty (pomysły, aranże) to twory Tima Simenona i Marka Bella – nie tandemu Gore, Gahan, Fletcher. Majstersztykami one nie są, ale jest kilka momentów, które lubię. Na pewno wypadają lepiej od PTA i ostatniej wazeliny. O ile obaj starali się coś sobą wnieść na płyty to już w warstwie koncertowej DM poległo. The Singles Tour – chórki, perkusja, dodatkowy klawiszowiec, Exciter Tour – kontynuacja, Touring The Angel – brak chórku, Tour Of The Universe – kontynuacja. Nie wspomnę o repertuarze niezmieniającym się od devotional tour.

laudia
laudia
14 lat temu

no nie byłabym sobą, gdybym nie dodała, że bezAlanowe Ultra i Exciter to przecież też majstersztyki (choć co do tej drugiej, to ma tyle fanów co przeciwnikow, zupelnie nie rozumiem dlaczego).

chris
chris
14 lat temu

O DM można by pisać wiele. Zespół tegoroczną płytą bardzo zraził do siebie fanów DM. Jak słusznie zauważył Maciej płyta jest to zjadanie własnego ogona. Brak osoby, odpowiedzialnej za warstwę muzyczną widoczny jest na każdym kroku. Obecna płyta markowana sloganem Sound Of The Universe to pretekst, aby grać wałki sprzed 20 lat, które nie różnią w zasadzie niczym od oryginałów.
Tanie klipy, promocja w Internecie – to ucinanie kosztów przez MUTE, które znalazło się na krawędzi bankructwa.

Na sukces Violatora złożyła się dobra nuta, produkcja, współpraca na linii Wilder-Flood, oprawa wizualna Antona Corbijna, remiksy.

Songs Of Faith And Devotion – gratulacje dla Wildera i Flooda, za zmuszenie 3 osób – ćpuna, alkoholika i załamańca nerwowego do nagrania płyty. Płyta, która do dzisiaj powiewa świeżością. O jej wielkości niech świadczy fakt, wykorzystania sampli na Mezzazine – MA. Wraz z odejściem Alana Wildera odeszła innowacyjność i świeżość. I chwała mu za to.

ryba16
ryba16
14 lat temu

z rozrzewnieniem wspominam czasy tak genialnych depeszowych przebojow jak „barrel of a gun” czy „walking in my shoes” – dramatycznych, bogatych formalnie i porywajacych. „sound of the universe” brzmi plasko, przewidywalnie i nieciekawie. porazka na calej linii i cien dawnej swietnosci

smutnyfanDM
smutnyfanDM
10 lat temu
Reply to  ryba16

Nigdy nie sądziłem, że zatęsknię za Barrel…W momencie ukazania się, to dla mnie była porażka mimo wybitnego, powalającego klipu do niej .Przekonałem się dopiero kilka lat później.
A to wszystko dzięki SOTU – zwyczajny efekt kontrastu doceniłem starsze rzeczy.. Co do SOTU, nie sądziłem, że może być coś gorszego. Przecież ten album jest dużo słabszy nawet od debiutu – Speak and Spell i A Broken Frame!
Co się dzieje z Depeszami ?!
In Chains brzmi jak nagrane na zabawkach dla dzieci, beat fatalny.
Jedynie Wrong, In Sympathy, Corrupt mają coś w sobie – reszta won!

Boshek
Boshek
14 lat temu

przy okazji… zapomnialem o kapitalnym Useless! klipu zdjety z Youtube. ale jaja!

laudia
laudia
14 lat temu

ale ściema, chyba żartujesz. inaczej rozumiem punkt kulminacyjny w muzyce i odniosłam wrażenie, że autorowi też nie chodziło o „budowanie napięcia”, to akurat wystepuje w ich tworczosci często, na sotu – sporadycznie (In Chains, Corrupt, Little Soul – cały napiety jak lateks na ghotce 😉

Boshek
Boshek
14 lat temu

do Ciebie 🙂

laudia
laudia
14 lat temu

na poczatek siegnij po Policy Of Truth oraz In Your Room (wersje albumowe oczywiscie) 🙂 – piszesz do mnie czy do Maćka?

Boshek
Boshek
14 lat temu

Policy Of Truth i In Your Room pojawily sie oczywiscie w kontekscie punktow kulminacyjnych – w sensie budowania napiecia 🙂

Boshek
Boshek
14 lat temu

na poczatek siegnij po Policy Of Truth oraz In Your Room (wersje albumowe oczywiscie) 🙂
Sounds Of The Universe to dla mnie dramat. faktycznie jest to album trzech, gora czterech piosenek. reszta to jakies totalne nieporozumienie. ewidetnie brakuje dobrego producenta, do ktorych kiedys mieli wiecej szczescia…

Goldfinger
Goldfinger
14 lat temu

Prawdziwy Depeche skonczyl sie na Speak & Spell.

laudia
laudia
14 lat temu

łe, a ja chcąc wstrzelic sie z relacją w czerwcu, myslalam, że za pozno ;p zatem szacun za zmierzenie z tematem. Porzucając osobistosc odbioru i dowolnosc skojarzeń, pozostają dwie rzeczy z ktorymi sie nie zgodze: 1) kompozycje DM – nie bijcie jesli sie myle, grzebie w myslach, spiewam, nuce – raczej nigdy nie mialy punktow kulminacyjnych. charakteryzowal je z reguly rowny, mroczno-nostalgiczn-romantyczny dobry sznyt (pomijajac te wesołosynthowe). 2) cover-bandy brzmią dużo gorzej…wierz mi… 🙂

phamm
phamm
14 lat temu

dokładnie, po tak długim okresie eksplorowania albumu można już wysuwać daleko idące wnioski: np., że Gahan solo nie okazał się tak dochodowy jak z macierzystą grupą, że nawet najlepsi kompozytierzy, jak np. Gore, szybko łapią zadyszkę, a 3 niezłe kawałki niestety nie świadczą o poprawie nastrojów w stosunku do następnych, nie wiem, czy rzeczywiście większość komentatorów z okresu grającego aniołka nie miało racji, że formuła okazała się na wskroś wyczerpana, a szukanie-udawanie podniet staje się typowym, przysłowiowym skokiem na kasę… ciężki temat

Polecamy