Pierwszy album Justice’a Aarona (Metaform), wydany przed dwoma laty „Standing on the Shoulders of Giants”, stanowił błyskotliwą sampleriadę posiłkującą się z dziedzictwem gigantów muzyki. Nie jakiegoś konkretnego gatunku, ale muzyki jako takiej. Żeby stanąć na ramionach olbrzymów, Justice spędził pięć lat w niemal całkowitym odosobnieniu.
Album okazał się sukcesem na tyle dużym, że autor wyszedł z cienia i najpierw wypłuścił kapitalny darmowy mash-up „Medicinal Purpose Mixtape Vol. 1”, a następnie epkę „The OCD EP”, która – oprócz hip-hopowych kawałków – zawierała także utwór „Candy” ukazujący zupełnie inne oblicze Metaforma, którego śpiew został przepuszczony przez efekt auto-tune. Zapowiedź nowego kierunku wisiała w powietrzu niczym mgła nad miastem z okładki „The Electric Mist”.
W istocie, druga płyta amerykańskiego producenta ukazuje go z innej strony. „The Electric Mist” nie jest próbą zdyskontowania sukcesu debiutu, lecz efektem poszukiwań nowych środków ekspresji. Trudno zatem zawyrokować, czy jest to pozyja skierowana do fanów „Standing On The Shoulders Of Giants”. Jeżeli oczekiwania idą w stronę powtórki z jedynki, to dwójka z pewnością będzie rozczarowaniem. Nie brak tu oczywiście nowoczesnych elektronicznych beatów („Pop The Trunk” czy „It’s Gotta Be” bazujący na samplach z Niny Simone), upalonego abstract hip-hopu („Introversion”), melancholijnego drum’n’bassu (nieco Burialowy „OCD”), a nawet ambientowej miniatury („The Machine Approaches”) i rapowej nawijki („Premonition 2010” z udziałem Azeema). Ale blisko połowa płyty to właśnie utwory w stylu wspomnianego „Candy” – zelektronizowane ballady rozpisane na bębny, basy, gitary i syntezatory. Do tego wszystkiego Metaform zdecydował się śpiewać i całkiem nieźle mu to wyszło – najlepiej wtedy, gdy jego wokal jest wolny od auto-tune’a, jak np. w „My Love” (swoją drogą – tak znakomitego utworu Junior Boys nie mieli od lat), a także w „Door Number One” (kapitalny folk-hop na tropach Bibio) i częściowo w „Secretly Alone”.
Wolta stylistyczna, jaką zaserwował Justice Aaron, nie powinna dziwić biorąc pod uwagę muzyczne wykształcenie i erudycję Metaforma (nie wspominając o pseudonimie). Nie tłumaczyłbym tej zmiany jakąś źle pojętą komercjalizacją, bo nie ma tutaj nawet miligrama dubstepu (tak tak, to mała złośliwość z mojej strony); raczej wewnętrznym brakiem ograniczeń i impulsem do ciągłego kombinowania. Nie porównując, ale stosując analogię – Davidowi Bowie nikt nie zarzucał częstego zrzucania skóry. Ba, dla wielu jest to wręcz atut. Metaform może nie jest Bowiem, ale i jemu do twarzy w nowych szatach.
Just Records, 2010
my love , hehe, miami vice stanęło mi przed oczami (nie wiem czemu) = pro plus. Na 1 rzut ucha zajebiste. Mam nadzieje, że rzuty zbyt szybko się nie osluchają, wszak wybor repertuaru dzwiekow na ktorych mozna się zaczepić (burial tam śmiga w istocie), na to nie wskazuje. jestem na tak.
jak kazda zajebista plyta rowniez ta wymaga czasu i uwagi. na poczatku bylem zniesmaczony, potem zaintrygowany, teraz jestem uzalezniony… gdyby to byla powtorka z pierwszej plyty, to bym byl rozczarowany
dla mnie flop of the year – zmarnować taki hajp po „standing..” to naprawdę sztuka.
Początek płyty taki, że żyć się odechciewa, ale warto wytrzymać, bo później jest kilka niezłych numerów. Kawałki z auto-tunem jednak skutecznie psują cały smak w buzi; naprawdę powinien się tego cholerstwa pozbyć.
fajnie, fajnie, pamiętam jak zapętlałem materiał Apparata z Ellen i teraz też się szykuje takie fajne elektroniczne u ciebie w mieście latem.