Jest jednak nadzieja.
Robert Hood obejrzał film „Omega Man” Borisa Sagala jako dziecko w 1971 roku. Ekranizacja mrocznej powieści Richarda Mathesona „I Am A Legend” z Charltonem Hestonem w roli głównej zrobiła na nim ogromne wrażenie. A szczególnie ostatnia scena – kiedy główny bohater oddaje swe życie za innych, umierając w pozie ukrzyżowanego Chrystusa. Fabuła filmu, skoncentrowana wokół dramatycznej walki o przetrwanie ludzkości po wojnie biologicznej między Chinami a ZSRR, po latach wydała się detroitowemu producentowi metaforyczna.
„Jeśli nie zauważymy ukrytych znaków, skończymy w podobny sposób. Żyjemy w społeczeństwie, które tylko konsumuje. Wyłącznie bierzemy. Nie potrafimy dawać”. Apokaliptyczna wizja końca cywilizacji skojarzyła się też Hoodowi z rodzimym miastem. „Kiedy wjedziesz na przedmieścia Motor City w nocy, gdy ludzie powracający z pracy, są już w domach, ujrzysz wymarłą metropolię. Po ulicach krążą jedynie ci, którzy zarazili się wirusem kokainy, wyglądający jak zombie. Detroit to widzialny znak tego, co ma nadejść w przyszłości” – twierdzi Robert Hood.
Nawiedzany tymi wizjami, amerykański producent postanowił dać im ujście w muzyce. Tak powstała „Omega”, która nie jest nowym soundtrackiem do filmu Sagala, ale concept-albumem zainspirowanym zawartym w nim przesłaniem.
I faktycznie – płyta zaczyna się od kobiecego monologu, wprowadzającego słuchacza w nastrój opowieści („Alpha – The Beginning”). A potem rozbrzmiewa ilustracyjny „The Plague (Cleansing Maneuvres)” – lodowaty gąszcz kłujących akordów podszyty miarowym pochodem tajemniczo kumkających klawiszy.
Właściwą część albumu otwiera dopiero „Towns That Disappeared Completely”. To halucynogenne techno o mantrowym pulsie, w którym cykające efekty rodem z klasyki EBM nakładają się na wijący się w tle strumień niepokojącego szumu. Znana już z singla „Alpha” jawi się niczym ukłon Hooda w stronę ciężkich brzmień z Berghain. Nagranie składa się bowiem prawie wyłącznie z dudniącego bitu o tektonicznej sile i oplatających go rytmicznych efektów. Wszystko to jednak ułożone z matematyczna precyzją, wywołującą eksplozję surowej energii.
W tym towarzystwie, nawet te prostsze nagrania, jak „The Workers Of Iniquity” czy „Are You God?” wypadają intrygująco. Wydaje się, że amerykański producent posiadł jakąś niedostępną innym wiedzę, pozwalająca mu z zaledwie z dwóch – trzech sekwencji złożyć efektowną i klimatyczną całość. Kiedy sięga po sprawdzone wcześniej pomysły – zestawia je z nowymi, niesłyszany jeszcze dźwiękami, w efekcie czego cała kompozycja nabiera świeżego tonu („War In The Streets”).
W finale Hood wraca do swych najwcześniejszych produkcji – z „Minimal Nation” na czele. Trzy ostatnie nagrania, a szczególnie zamykająca całość „Omega (End Times)”, uderzają z wyjątkową mocą. Ciężkie bity bezlitośnie odmierzają czas, żrące loopy tworzą apokaliptyczny krajobraz dźwiękowy, a zimne akordy sonicznych klawiszy zatapiają cała wizję w błyskach elektrycznych wyładowań. Świat umiera – gdzie szukać ratunku?
Oczywiście Hood nie unika odpowiedzi na to pytanie – nieprzypadkowo pierwsza i ostatnia kompozycja na płycie to „Alpha” i „Omega”. „Film można potraktować jako akt wiary. Prawie wszyscy są martwi. Pomimo tych przeciwności losu jest jednak nadzieja. Człowiek musi okazać skruchę. I spojrzeć na Boga”.
M-Plant 2010