Z każdym rokiem w całej Europie przybywa możliwości letniego wyżycia się w plenerze i towarzyskich spotkań przy odpowiedniej oprawie dźwiękowej. Wśród wyrastających jak grzyby po deszczu festiwali i pikników z „nową muzyką” jedna propozycja zwraca moją uwagę nieodmiennie już od kilku sezonów. Melt! Festival, bo o nim mowa, idealnie łączy kilka podstawowych aspektów doskonałego muzycznego eventu: ma potężny, przebogaty lineup, doskonałą publiczność i fenomenalną miejscówkę. Gdy dodać do tego tanie, różnorodne jedzenie oraz szybkie skomunikowanie z Polską, okazuje się, że Melt! może stanowić idealny cel letnich, weekendowych eskapad. Ale po kolei.
Trzynasta już, kiepsko niestety zatytułowana („Its number 13 baby”) edycja imprezy pod mecenatem pewnej firmy sportowej naznaczona została lejącym się z nieba upałem, a przede wszystkim obecnością szerokiej palety muzycznych gwiazd i trzydziestotysięcznej publiczności. Pod względem muzycznym Melt! naprawdę rozpieszcza fanów współczesnej wiksy (od Crookersów po Sindena), electropopu (od Chromeo po Goldfrapp), techno (od Ellen Allien po Marcella Dettmanna) czy basowej muzyki z UK (od Jamie XX po Malę).
Stare sprawdzone firmy dały najbardziej energetyczne występyNie brakuje nowych okołorockowych bandów, które przypominają, że gitarowa muzyka jeszcze nie umarła (Health, The Big Pink, Foals). Ponad setka wykonawców została dobrana według klucza, który zapewnił festiwalowi szeroką publiczność i zdołał pogodzić upodobania współczesnych dwudziesto- i trzydziestolatków, których gusta w naturalny sposób coraz częściej ulegają rozminięciu.
Ci pierwsi mieli więc swoje gwiazdy: tłumnie oblegany koncert The XX czy Friendly Fires, drudzy – równie hucznie oklaskiwany gig Massive Attack oraz Goldfrapp. Ostatecznie okazało się, że stare sprawdzone firmy dały najbardziej energetyczne i różnorodne muzycznie występy, dystansując młodzież pod względem rozmachu i profesjonalizmu.
The XX
The XX zgromadził wprawdzie około 10-15 tysięcy widzów, jednak typowo melancholijna atmosfera ich oszczędnej w brzmieniu muzyki uległa znacznemu rozrzedzeniu w festiwalowej, dość frywolnej przestrzeni. Stanowczo lepiej zespół sprawdza się w bardziej kameralnych warunkach europejskich klubów, dając w każdym z nich każdego wieczoru podwójne koncerty dla kolejnych pielgrzymek wielbicieli.
The XX to bez wątpienia fenomen ostatniego roku, który przybrał wśród współczesnych 20-latków formę niemal kultu. Nabożne skupienie, fanowskie koszulki i torby, każdy wers śpiewany wraz z zespołem świadczył o windującej w kierunku kultowej pozycji grupy. Ciekawe, jaką przyszłość mają przed sobą Brytyjczycy – bandu jednej płyty czy rosnących w siłę twórców dobrych piosenek, trzymających się z dala od szołbiznesowych koneksji.
Massive Attack
Trudno pisać o wszystkich występach, zwłaszcza gdy ma się do dyspozycji ofertę sześciu równolegle rozbrzmiewających scen. Te najbardziej wyraziste i zapadające w pamięć wymieniłem już wcześniej: Massive Attack zagrali wyśmienity set w zdecydowanej większości starych numerów, udowadniając, że ostatnia płyta jest jednak bezbarwna i nie sprawdza się nawet na żywo. Potężne basowe brzmienie utworów z „Mezzanine” , „Blue Lines”, „100th Window” oraz kojące głosy Martiny Topley Bird oraz Horacea Andyego dopełniały intrygujące wizualizacje na ogromnej świetlnej tablicy z tyłu sceny.
Choć sam koncept uważam za godny prawdziwych popowych wyjadaczy, to już prezentowane ciągi komunikatów przypominających o przeludnieniu, głodzie, wojnach, ogłupianiu przez tabloidy i globalizmie skojarzyły mi się niestety z gigantomanią i moralizatorstwem na miarę dinozaurów z U2.
Goldfrapp
Alison na scenie wije się jak piskorz, a przy tym robi to z pewnością siebie i siłąCałkowicie bezpretensjonalna natomiast, choć jak zwykle glamour, okazała się Alison Goldfrapp. Choć jej ostatnie płyty są dla mnie zaledwie letnie, a babka, zgodnie z doniesieniami branży, dla dziennikarzy bywa niemiła, to występ nieoczekiwanie stał się prawdziwym, choć zredukowanym do wystarczającego minimum popkillerem. Bez krzyża na scenie, stu przebieranek i hordy tancerzy można przygotować niezłe show i skupić na sobie uwagę tysięcy ludzi. Wystarczy do tego efektowna kreacja, dmuchawa rozwiewająca włosy oraz zwyczajna charyzma. Tej Alison nie brakuje.
Na scenie wije się jak piskorz, a przy tym robi to z charakterystyczną pewnością siebie i siłą. Do tego rozszerzony skład instrumentalistów (m.in. smyczki), przearanżowane największe hity, bezbłędne wykonanie i ta w dalszym ciągu atrakcyjna niemalczterdziestolatka przy kosmicznie mniejszym budżecie koncertowym spokojnie mogłaby stanąć w szranki chociażby z Kylie. Oczywiście nie muszę dodawać, że najlepsze numery to jednak te z Black Cherry i choć swoje lata już mają, to podane w wersji koncertowej mogłyby roznieść w drzazgi niejedną młodocianą indiedyskotekę.
Jamie Lidell
Inny rodzaj mistrzowskiego rzemiosła zaprezentował Jamie Lidell. Przyzwyczailiśmy się już do faktu, że jest najlepszym białym soulowcem od niepamiętnych czasów. Niektórzy mieli również okazję podziwiać producencką wirtuozerię artysty, który w kilkadziesiąt sekund przygotowywał podkłady do swobodnej wokalnej jazdy, w czasie której stawał się na przemian Rayem Charlesem, Jamesem Brownem, Marvinem Gayeem, wpadając w jakiś rodzaj zapamiętania i chyba jednak trochę zatracając się momentami w superskomplikowanych ozdobnikach. Ostatecznie to i tak jedyne i prawdziwe rnb na Melt! 2010.
Martina Topley Bird
Choć nie do końca. W dusznym cyrkowym namiocie stanowiącym jedną z festiwalowych scen wystąpiła bowiem o dość wczesnej, niezmiennie upalnej porze Martina Topley Bird. Znana patronka eterycznej, upalonej, zredukowanej triphopowej wokalistyki, wolna od Trickyego i przeszłości, zaczęła dobrych kilka lat temu dłubać przy bezpretensjonalnym, nowoczesnym adultpopie i na solowych płytach przedstawiła jego dość oryginalną wersję.
Ona również, wzorem Lidella, ograniczyła instrumentarium do obsługiwanych przez siebie klawiszy, gitary elektrycznej, samplera, opierając warstwę rytmiczną utworów na bieżąco rejestrowanych wokalizach i beatboksie. Towarzyszył jej jedynie przebrany za ninję perkusista. Utwory miały w większości formę 2-3-minutowych miniatur i prezentowały naprawdę imponujące możliwości wokalne Martiny, jak również jej kompozytorską swobodę w poruszaniu się między rockabilly a houseem, soulem i kabaretem, dziewczęcą naiwnością i dojrzałą pewnością siebie. Nieoczekiwanie po latach stałem się na powrót jej fanem.
Chromeo odstawili chałturę z półplaybackuTyle absolutnych highlightów. Dobrym wyborem było uczestnictwo w zbiorowej euforii przy Friendly Fires oraz w campowym, tęczowym spektaklu Hercules & The Love Affair – co prawda, bez Antonyego Hagarty, ale z równie dobrym, co na płycie, wyczuciem tradycji chicagowskiego oraz nowojorskiego houseu. Sexy! – chciało się rzec.
Health zmiażdżyli ścianą dźwięku i niemal roztopili namiot – istne piekło i głębokie oczyszczenie. Chromeo odstawili chałturę z półplaybacku. Leżąc w błogostanie na festiwalowej plaży i słuchając oddalonego o kilkaset metrów koncertu Kings of Convenience, usiłowałem wyobrazić sobie, jak bardzo zespół chciałby, by wśród publiczności, a może wraz z nim na scenie, znalazł się Simon & Garfunkel czy wczesne Everything But The Girl, na horyzoncie majaczył mi jednak niebezpiecznie Grzegorz Turnau. Fatamorgana?
Sety
No i jeszcze sety. Bardzo cieszyłem się z bookingów Marcella Dettmanna, Sheda, oraz Bena Klocka, czyli filarów Berghain, obecnie największego żywego pomnika techno na świecie. Współczesna niemiecka szkoła coraz bardziej zwracającego się ku tradycji lat 90. surowego minimal techno brzmi, przy użyciu nowej technologii, w dalszym ciągu niezwykle świeżo i bezkompromisowo, zwłaszcza w postindustrialnym otoczeniu gigantycznych, enerdowskich maszyn wydobywczych.
Piętno ostatniej dekady zaznaczył w tej estetyce brytyjski bas, microhouseowa precyzja oraz melancholia opustoszałego i bezrobotnego Detroit. Nieprzypadkowo do niedawna rezydujący na Wyspach artyści w rodzaju Shackletona czy Scuby ulegli surowemu urokowi Berlina i jego muzycznej reprezentacji, zasilając szeregi berghainowskich rezydentów i mieszkańców niemieckiej stolicy.
Czym żyje współczesne UK
To już nie ten sam pompujący dubstep sprzed dwóch latKilkaset metrów dalej, na plażowej scenie, tuż przy sztucznym zrekultywowanym zbiorniku wodnym powstałym w wyniku zalania hipergłębokiej odkrywki, słychać było natomiast to, czym żyje współczesne UK. Jamie XX (z The XX), Mala, Sinden, Kode9 vs. Martyn zaprezentowali cały wachlarz brzmień relaksującego współczesnego future garage, UK funky, dubstepu, fidget i deep houseu. To już nie ten sam pompujący dubstep, który dwa lata temu zaprezentował na Melt! 2008 Skream czy Caspa.
To przedziwna, choć coraz bardziej skoczna, szybsza i zmiękczona mieszanka przeróżnie łamanych bitów, spitchowanych wokali, rozedrganych klawiszy i podskórnych basowych wibracji. Rave, soul, garage, funk, kuduro, dubstep, house podane na jednej tacy w coraz to nowych konfiguracjach to obowiązująca w tym sezonie na Wyspach hybryda.
Brak jakiejkolwiek agresji, uśmiech na tysiącach twarzy i atmosfera pełnego bezpieczeństwaCykl dnia na Melt! wygląda następująco. Start o 15.00 w piątek, koniec w poniedziałek rano. Tak, to jeden gigantyczny dzień. Można oczywiście spróbować zasnąć, ale gdy człowiek ma ochotę na sen, niespodziewanie przerywa ją wizyta na wiecznie oblężonym Sleepless Floor, gdzie toczy się nieustająca zabawa. Rezydenci Panoramabar – Steffi, Tama Sumo, Prosumer – oraz Ellen Allien czy Paul Kalkbrenner zapewnili festiwalowi muzyczną ciągłość nawet we wczesnych godzinach rannych i przedpołudniowych.
Do tego całkiem konkretnie prezentującego się tortu dorzuciłbym jeszcze dwie absolutnie niezbędne wisienki – miejsce akcji i festiwalową publiczność. Pełen indywidualizm i wizerunkowa różnorodność przybyłych, obyczajowa swoboda, brak jakiejkolwiek agresji, uśmiech na tysiącach twarzy oraz atmosfera pełnego bezpieczeństwa. I do tego 5 euro za dostarczenie worka śmieci do zsypu! Brzmi to jak naciągana reklama nowej wersji Woodstocku, ale w Ferropolis utopia staje się, przynajmniej na te dwa dni, rzeczywistością.
Do zobaczenia za rok, na number 14, baby!
The XX, Lindstrom z Christabelle, Jamie Lidell z bandem to moje 3 highlighty festiwalu. Doskonała zabawa przy WhoMadeWho (2 bisy, co nie zdarza się na Melcie), Holy Ghost! DFA-owo, ale widać że dopiero zaczynają, bardzo spięci byli. Miike Snow duże show, Chromeo bardzo zadziornie, Goldrapp coraz bardziej pro (na stadiony ich), Four Tet wizualnie wygrał (z piorunami w tle, mega). Friendly Fires dopiero przy „Paris” porwał. Fred Falke nie tak jak chciałem (czyli nic z kolaboracji z Braxem), a Hercules zamiast zespołu przywiózł kabaret, który tylko chwilami był znośny. W sumie nie przeżyłem jakiegoś objawienia, ale warto było.
@krzyzak. trudno sie rozdwoic, roztroic, etc…szkoda, ze nie bylo wiecej reprezentantow NM, obstawiliby wszystkie sceny…:))
Goldfrapp to jeden z najlepszych koncertowych zespołów na świecie.
cytat:
ale gdy człowiek ma ochotę na sen, niespodziewanie przerywa ją wizyta na wiecznie oblężonym Sleepless Floor, gdzie toczy się nieustająca zabawa. Rezydenci Panoramabar – Steffi, Tama Sumo, Prosumer – oraz Ellen Allien czy Paul Kalkbrenner zapewnili festiwalowi muzyczną ciągłość nawet we wczesnych godzinach rannych i przedpołudniowych.
Kalkbrennera to tam raczej nie bylo 🙂 najlepsze MOIM ZDANIEM akty festiwalu zostaly w recenzji pominiete. Four Tet, Slagsmalsklubben, Moderat, Popof, Pantha Du Prince, i poranne masakry zaserwowane przez SMD i Tigę. To były wg mnie wystepy przy ktorych nie dalo sie nie poczuc sie jak w muzycznym raju 🙂 . Chyba autor troszke jednak przegapił 🙂