Wpisz i kliknij enter

Przegląd nowej polskiej – część druga

Doszły nas słuchy, że olewamy polską muzykę. Postanowiliśmy więc ujawnić, co w ostatnim półroczu zwróciło naszą uwagę. Płyt wydaje się na naszym podwórku coraz więcej i wbrew pozorom (przyzwyczajeniu?) są wśród nich pozycje ciekawe, nawet wśród tych wyraźnie trudniejszych do zapamiętania. Pochylamy się więc nad sporą ilością premier, nie wybrzydzając i nie uprzedzając faktów. Dziś część druga. Karpaty magiczne – „Acousmatic Psychogeography”, World Flag 2010

Materiał zarejestrowany dla uczczenia dziesięciolecia istnienia projektu utwierdza w sprzecznym przekonaniu wykształconym już na bazie pierwszych albumów Karpat. Jak na polskie warunki jest to projekt ze wszech miar zachęcający: nikt nie nagrywa improwizowanych etno-folkowych jamów, mało kto tak wyraźnie emanuje wyczuciem psychodelii i niewiele jest projektów tak osobnych, skupionych na własnej drodze twórczej.

Jednocześnie (niekoniecznie w konsekwencji przecież) Karpaty pozostają kompletnie niezrozumiałe w jak najbardziej prostolinijnym znaczeniu tego słowa. Rzadkie chwile zrytmizowanych loopów i wokali Anny Nacher, brzmiących czasem jak skalibrowana na sabat Kora, generują angażujące uwagę napięcie, zbyt szybko gubione w nachalnym chaosie egzotycznych instrumentów. „Unikalny, endemiczny klarnet pasterski ze Wschodniej Słowacji, karpackie flety i mini klarnet, generator fal sinusoidalnych, generator sterowany światłem, zmodyfikowane cymbały Santoor, łuk muzyczny, rytualny bęben uchiwa-daiko”… fajnie, ale pięć długich utworów, sugerujących związki np. z Jackie-O Motherfucker, Pocahaunted czy nawet miejscami Current 93, rozmywa się z winy tego spiętrzenia narzędzi w nijaką, bezkształtną kałużę.

Od samego początku Karpaty kierowały swoją propozycję do odbiorcy grzebiącego w niszach, nawykłego do hermetycznej twórczości. Tym razem efekt jest groteskowy i niejednemu weteranowi dziwnego grania posłuży za test wytrzymałości. [Filip Szałasek]

Kawałek kulki – „Noc poza domem / Error”, Kalikula 2010

Próbowałem jakoś obronić się przed tą płytą, ale nie udało się. Album oscyluje na równym, bardzo dobrym poziomie dzięki temu, że jest albumem właśnie, zakłada więc pracę zespołową: piosenki błyskotliwe i zapadające w pamięć podciągają te o kompozycjach nudnawych, w zamian za co słabe ogniwa zabezpieczają przed zaistnieniem oślepiającego geniuszu.

Wszystkie utwory rozgałęziają się w trakcie swego trwania i jest to zaraźliwa, absolutnie nie męcząca hiperaktywność. Po chwili potrzebnej na oswojenie, okazuje się, że „Kowbojki” („inkrustacje” w tym) czy „Piękna i bestia” (jebany refren tego!) to utwory z ligi dawno w Polsce nie goszczącej. Króciutki, lecz piękny przerywnik „…” wydaje się być outrem doklejonym po latach do „Skuterów, karuzeli i rodeo” Lenny Valentino, „Bezwietrznie” operuje typowo Piosenkową symbiozą w genach zakodowanego uroku i wypracowanego wyrafinowania. Właściwie tylko „Prześliczna panna” i „3g” lekko przynudzają przekraczając granicę dryfu w abstrakcję. Metaforyka tekstów przypomina rozjaśnione, przestawione na rozrywkowe tory liryki Grzegorza Kaźmierczaka z Variete.

„Odmrocznienie” odbyło się chyba na bazie tu i ówdzie widocznych cytatów z rodzimej powieści łobuzerskiej. Można by długo sygnalizować kolejne tropy, choćby próbując zestawić „Kilka nocy poza domem” z wakacyjnym wycinkiem twórczości Ścianki, ale w sumie KK zaproponowali płytę dziejącą się, z miejsca implikującą niejednokrotny powrót, i nie ma sensu silić się na większe analizy tylko zwyczajnie słuchać. Wysoko w mojej polskiej dziesiątce roku. [Filip Szałasek]

Lee DVD – „First I Love”, Birdsong 2010

Pracując nad debiutem grupy Siupa, Lee DVD wydaje drugi album solowy. „First I Love” ukazało się w barwach izraelskiego netlabelu Birdsong specjalizującego się w muzyce spod znaku lo-fi. Album Lee DVD jest jednak dziełem mocno eklektycznym, trudnym do sklasyfikowania. Mamy trochę breakbeatu, dużo ambientu, garść noiseu i kilka kilogramów głębokiego basu, a w jednym utworze nawet gitary. Elementem spajającym te wszystkie części składowe jest świetny wokal pani Lee.

Zwykle spokojny, czasami z racji specyficznego akcentu przypominający Bjork, częściej jednak dryfujący w rozstrojone i mroczne chórki. „First I Love” jest albumem rozedrganym i niespokojnym. Cytując wydawcę: „został nagrany na komputerze w pomarańczowym pokoju. Mimo to nie jest ani trochę pomarańczowy” . Barwy tej muzyki to jednak raczej czerń, ewentualnie ciemny granat. Lee DVD pokazuje, że dobre wokalistki w Polsce niekoniecznie muszą robić karierę w serwisach plotkarskich śpiewając w stylu radio-friendly.

Udowadnia także, że tworząc płytę w mieszkaniu w bloku można nagrać materiał na poziomie zachodnim, bliskim choćby niedawnemu debiutowi wydającej w Ninja Tune Emiki. Płytę można za darmo ściągnąć ze strony labela; podrzucamy bezpośredniego linka. [Krzysztof Sokalla]

Lights Dim – „Starlit Corners of Our Homes”, wyd. własne 2010

Znany z New Century Classics Marek Kamiński odsłania swoje nowe, ambientowe oblicze. Na debiucie gitarzysta podąża podręcznikowymi wręcz ścieżkami wytyczonymi przez klasyków takich jak Biosphere czy wczesne Bass Communion. Nie odkrywa niczego nowego, ale i tak słucha się go bardzo miło. Płyta jest spokojna i stonowana i mimo to wciąga.

Przefiltrowane syntezatory przeplatane są partiami gitary akustycznej czy brzmieniem, jakby od niechcenia uderzanych klawiszy fortepianu. Warstwę „liryczną” stanowią liczne filmowe sample, wycięte m.in. ze „Sznura” Hitchcocka i „Nieba nad Berlinem” Wendersa. Wybór wydaje się dosyć naturalny gdyż autor z wykształcenia jest filmoznawcą. Filmowe motywy kontynuowane są w tytułach utworów („Cinema Hall”, „Peter Falk”) czy w samplowanych dźwiękach projektora.

Ambient na pewno dominuje, ale Kamińskiemu zdarzają się też wycieczki w inne rejony. Raz zbliża się do minimalu spod znaku Panthy du Prince („Goodbye Lover”) innym razem do neofolku w stylu Dead Can Dance („Surfacing”), aby skończyć na znanym dobrze z macierzystej formacji post-rocku („Song of Winter”). Jak nietrudno się domyślić, płyta najlepiej sprawdza się nocą, kiedy porzucając dzienne obowiązki możemy zagłębić się w filmowym świecie wykreowanym przez Kamińskiego. [Krzysztof Sokalla]

Adam Michalak – „Seven Colors”, test tube 2010

Znaleziony przypadkiem na myspace, Michalak okazał się perełką z gatunku tych, na które wpada się zwykle o wiele za późno, aby móc je podlansować jako aktualne. Tym razem zdążyliśmy i jest się z czego cieszyć, bo może nie jest „Seven Colors” arcydziełem, ale na pewno płytą idealnie towarzyszącą pięknym snom. Część tajemnicy zdradza okładka.

Proste: zmierzchający, impresjonistyczny ambient. Drugi element jest już trudniejszy: wielokrotnie podchodziłem do tej płyty od nowa próbując rozstrzygnąć czy otwierający przygodę field-rec jest zapisem deszczu czy płonącego gdzieś na plaży ogniska. Postawiłem na to drugie, ze względu na świergolące delikatnie w tle ptaki i właściwą pierwszej części płyty ciepłą atmosferę wstającego dnia. Michalak zdaje się nie ukrywać, że liczy na takie domysły słuchaczy, zaproponował bowiem materiał nieledwie iluzjonistyczny: pełen luk i niedomówień.

Druga połowa, chłodniejsza i o wiele bardziej klasyczna, zdradza niestety raczej inspiracje muzyczne Adama, niż kontynuuje grę wyobraźni. Trochę szkoda, bo słyszeliśmy już sporo epigonów Biosphere. Można to jednak zrozumieć, wytłumaczyć obawą przed zawierzeniem całości słuchaczom i łatwo wybaczyć fundując sobie wielokrotny powrót do polaroidowych impresji. Płytę można pociągnąć z bezpośredniego linka zamieszczonego przez netlabel test tube. [Filip Szałasek]

Pink Freud – Monster of Jazz, Universal Polska 2010

Na piątej płycie Mazolewski i spółka tworzą muzycznego potwora. Z wyraźnie zaostrzonym podejściem, cięższymi argumentami, bardziej rozbudowanymi strukturami od „Sorry Music Polska”, najpowszechniej chyba kojarzonej płyty projektu. Potwór jest bezczelny (cover Autechre – „Goz Quarter”!), spontaniczny, emocjonalnie rozbuchany, dźwiękowo przebogaty a zarazem dekonstruktywistyczny. Czego tutaj nie ma! Z tego wielobarwnego patchworku można wyskubać na przemian elektronikę, funk („Monster Of Jazz”), bałkański folku („Warsaw”), ostre gitarowe riffy („Pierun”, czy końcowe sekundy „Monster of Jazz”), muzykę filmową („Red Eyes, Blue Sea And Sand”, „Polanski”).

„Spreading The Sound of Emptiness” przywołuje wspomnienia ery mrocznego trip-hopu. Perfekcyjnie połączyli więc żywą, instrumentalną tkankę z elektronicznym zacięciem. Feeria dźwięków i skrajności odurza, nie pozwala złapać tchu przez całe 47 minut, bo tyle trwa furia jazzowego potwora. Dość miałkości, popowych popłuczyn, konwencjonalnych utworów, jazzowych standardów. Ten stwór niejako burzy się przeciwko temu, rzuca wyzwanie całemu mainstreamowi.

Nie ma na naszym rodzimym rynku drugiego takiego zespołu, który bez kompleksów, z taką swobodą potrafi eksperymentować, i którego efekty są na światowym poziomie. Bo eksperymentować trzeba umieć – to nie sztuka walić w bęben i dmuchać w co popadnie. Urok płyty tkwi w gatunkowej wolcie, złożonej kompozycji i uniwersalnym przesłaniu. Nie jest to prosty i przyjemny w odbiorze album. Wymaga skupienia i wyłapania nieraz subtelnych majstersztyków dźwięku i formy. Jazz już nie jest fajny. Niczym u prawdziwego Freuda, jawi się jako źródło cierpień. Awangardo, prowadź! [Patryk Zalasiński]

Południca – „Spóźnione wejście w XXI wiek”, W moich oczach 2010

W czasach kiedy na zachodzie triumfy święci neofolk, freak folk, indie folk i inne odmiany muzyki „ludowej” Polska może pochwalić się za granicą w zasadzie tylko Kapelą ze Wsi Warszawa. Południca na Pitchfork pewnie nie trafi ale przy odpowiedniej promocji może sporo namieszać na polskiej scenie alternatywnej. Po zespole folkowym, w którego skład wchodzi m.in. Kobieta Kot, Dick Tracy i Hellboy trudno spodziewać się kanonicznej odmiany gatunku.

Pokaźny, liczący siedem osób skład, miesza folk z jazzem, wokalami w duchu Renaty Przemyk ale i ariami operowymi, elektroniką a nawet gabber. Tekstowo Krakowianom także daleko do folkowej sztampy. W ramach przeglądu typowo polskich zwierząt mamy wieloryba, nosorożca (nocotorożca) i ostrygi. Motywy słowiańskie, kiedy już się pojawiają to w wersji postmodernistycznej. Południca jest elektryczna „napędzana na wiatr” i „infradźwiękami przywabia kochanków”. Południca jest niełatwa w odbiorze i istnieje niebezpieczeństwo, że utonie w morzu indie-badziewia. Nadzieję należy mieć na to, że jej pomysły podłapie ktoś inny, a potem jeszcze ktoś inny i freak-folkowa karuzela w końcu się rozkręci. [Krzysztof Sokalla]

We Call It A Sound – „Animated”, Ampersand 2010

Post-rock, zanudzony ambientowymi wstawkami, poszarpanymi, radioheadowymi intrami, niepotrzebną, smutnawą reinterpretacją zeszłorocznych trendów. Zmęczony wokal i ograniczona do plotek inspiracja Talk Talk dopełniają dzieła. [Filip Szałasek]

Aga Zaryan – „Looking, Walking, Being”, Blue Note 2010

Było jazzmanów wielu… Urbaniak nagrywał z Daviesem, piano z zachwytu nad Komedą czy trzyoktawową Basią, „Papayą” Dudziak etc. Jest i Aga. Może (jeszcze) nie największa na polskim parnasie, ale to właśnie ona, skromna białogłowa przetarła szlaki do świątyni jazzu: „Looking, Walking, Being” to pierwsza produkcja polskiego artysty w legendarnym Blue Note. Kawał dobrego jazzu połączony z lirykami Denise Levertov.

To już drugie podejście Agi do poezji. Pierwsza była Krahelska i memento powstańcze – album „Umiera Piękno”. Intymny, kobiecy liryzm płynący z poezji Levertov i własnych tekstów Agi potęguje zasygnalizowany wcześniej osobisty wydźwięk. 12 lat na scenie to niemało, ale dopiero teraz powstał pierwszy, prawdziwie autorski album – kolaż wspomnień, przeżyć, uczuć: szczęścia, spełnienia, miłości, witalizmu.

W „Cherry Tree Avenue” przywołuje Aga wspomnienia z dzieciństwa spędzonego w Anglii, a „What Is This Thing Called Happiness” to próba życiowego bilansu. To, że jazz i głos Zaryan są wiernymi przekaźnikami emocji można odczuć na każdej jej płycie – zmienia się tylko kontekst i treść. Forma pozostaje niezmienna, mimo szczególnego, zwiastującego przełom, charakteru albumu. Wszystko brzmi, chwyta, jest miło i przyjemnie – nasza mała stabilizacja. Mimo kilku wyczuwalnych wahnięć w kierunku bossy (tytułowy „Looking, Walking, Being”), samby („For The New Year, 1981”) czy afrykańskiego etno, niewiele nadszarpuje granice owego jazzowego poletka.

Pozostaje niedosyt, mimo że Aga nie raz podkreślała, że nie jest wielbicielką przesadnego, gatunkowego eklektyzmu – czyli droga Carmen McRae, a nie Alice Russell. A jednak! Całą misternie tkaną konstrukcje burzy jeden utwór – zamykający płytę „The Thread”, gdzie można po raz pierwszy usłyszeć bardziej free jazzową wariację. Kompletny odskok, pierwszy raz przy drapieżnym instrumentarium moduluje swój głos – wyszło wybornie. I takiej Agi chcemy więcej! [Patryk Zalasiński]







Jest nas ponad 16 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
4 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
trackback

[…] Przegląd nowej polskiej – część druga […]

chris
chris
14 lat temu

Muszę pochwalić Adama M. za kawał dobrego materiału. Płyta dojrzała, własna, autorska, w sam raz na lato (na porę poranną i wieczorną). Cieszę się z faktu kooperacji z Krzyśkiem O. w kwestii błahego field recordingu, ale taki barter zawsze miał u mnie poklask. Jest postęp w porównaniu do początkowych utworów, zarzucę tylko zbyt wysoki poziom głośności sampli. Jest to dopiero debiut, więc i droga do perfekcji otwarta. 3mam kciuki za dalsze produkcje. Natomiast nowej życzę, aby powróciła do starego zwyczaju wrzucania niusów o polskich projektach, ponieważ okres jesienno-zimowy zapowiada się smakowicie….

mackie
mackie
14 lat temu

Jeśli o Adze jest to o naszych przedstawicielach z ECM też powinno być 😉

k.
k.
14 lat temu

Lee DVD miałem okazję usłyszeć na placard headphone festival w 2008 roku i zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. faktycznie, wokal świetny, niebanalny i bardzo charakterystyczny styl.

Polecamy