Wpisz i kliknij enter

Autechre – Confield

Rzadko to robię, ale opowiem wam historię.

W 2001 roku miałem naście lat i nikłe pojęcie o czymkolwiek. Dzisiaj mam +/- dwa razy tyle i prawdopodobnie wiem niewiele więcej. Ale jedno wiem na pewno: szósta studyjna płyta Autechre, „Confield”, z najbardziej znienawidzonych płyt tego duetu, stała się tą, której słucham chyba najczęściej. I którą szanuję najbardziej.

Autechre poznałem na przełomie wieków dzięki genialnemu debiutowi niejakiego Darrena Aronofsky’ego. Film „Pi”, bo o nim mowa, wywrócił świat nastoletniego Kaczmarskiego do góry nogami. Nie chodziło tylko o pomysł, fabułę, zdjęcia i generalną atmosferę. Chodziło również o muzykę, która trafiła na ścieżkę dźwiękową.

Aphex Twin, Orbital, David Holmes i Autechre. Dla nastolatka, którego szczytem ambicji byli Joy Division i David Bowie (i to głównie z okresu trylogii berlińskiej, a nie z ery glam rocka), zetknięcie z TAKĄ muzyką było jak potężna dawka elektrowstrząsów. Nagle okazało się, że elektronika jest przyszłością, a przyszłość – elektroniką.

Na wszelki wypadek nie uwierzyłem, że tak można grać. Ale wtedy pojawiały się też płyty dołączane do magazynu „Machina”. Na jedną z nich trafił Coldcut i „More Beats and Pieces”. Szok. W innym numerze była wzmianka o nowoczesnej elektronice z wytwórni Warp. Pojawiły się nazwy: Aphex Twin, Squarepusher, Autechre.

Autechre. Czytaj: „ał-techre”, „oł-tek-er”, „oteri”, „ołtusz” (!) albo jakkolwiek ci się podoba. Bo według Seana Bootha i Roba Browna każda wymowa jest prawidłowa. Tak samo jak prawidłowy jest każdy odbiór ich muzyki. Autechre. Tak, to brzmiało znajomo. Rzut oka na półkę z kasetami magnetofonowymi – i byli tam.

Soundtrack „Pi”. I kawałek „Kalpol Introl”. Nie pierwszy na tej konkretnej kasecie, ale pierwszy na pierwszym longplayu Autechre. Nie wiedziałem, co myśleć, choć wiedziałem, co czuć. Co trzeba jeść, pić, palić, wdychać, co widzieć i co myśleć, żeby robić TAKĄ muzykę? Takie pytanie wówczas sobie zadawałem.

Szczerze mówiąc, prawie 20 lat później nadal zadaję sobie to pytanie.

Bo Autechre jest zagadką, którą można odkrywać wciąż na nowo. „Kalpol Introl” przewartościowało moje życie tak samo, jak Bowie kilka lat wcześniej. Kiedy prowadziłem audycję „Encyklopedia Elektroniki” na falach nieistniejącego już radia Szczecin.fm (przy okazji: Kanapa Trippin i AudioAutopsja – serdeczne żelipapą ode mnie!), na sygnał audycji wybrałem właśnie ten kawałek niejakiego Ołteker. Pardon, Oteri. Albo może Ałtekre.

Ałtekre. Wszystko się zgadza. Ał, bo boli. Tek, bo techno i technologia są nierozerwalnie związane z tym zjawiskiem. Re, bo… nie wiem. I to też ma sens, bo jednym z elementów opus moderandi Bootha i Browna jest jedna wielka niewiadoma. Nigdy nie wiesz, jakiego sprzętu używają. I nigdy nie wiesz, w jakim kierunku podążą. A ty razem z nimi.

Rzadko – właściwie nigdy – używam słowa „nigdy”. Ale w ich przypadku nie sposób inaczej.

Weźmy takie „Confield”. Pięć znakomitych płyt z lat 1993-1998 i kilka niepoślednich EPek z tego okresu wyraźnie ukazywały ewolucję Autechre – od wcielenia techno-ambientowego do, dajmy na to, glitchowego (uproszczenia, generalizacje). I nagle pojawia się coś takiego, jak „Confield”. Rewolucja.

Najtrudniejszy, najbardziej nieprzystępny, abstrakcyjny i awangardowy (co za okropne słowo, tfu!) album w ich dotychczasowej karierze (jeszcze gorsze słowo, tfu!). Uważany za najgorszy możliwy wybór, jeśli chodzi o rozpoczęcie przygody pod tytułem Autechre, bo potrafiący zrazić niejednego wytrawnego słuchacza.

Moim zdaniem jest wręcz przeciwnie. Jeśli chcesz poznać Autechre, zacznij od „Confield”. To jest esencja tego duetu: ignorowanie trendów, robienie swojego, myślenie przyszłościowe i sound design na poziomie, który jest poza „wysokim”, „profesjonalnym” itd. Mamy do czynienia z brzmieniem unikatowym jak tęczówka oka, odcisk palca.

Mniej więcej w tym samym okresie ukazała się inna płyta: „Kid A” Radiohead. Skądinąd świetna. I mocno inspirowana Autechre (oraz Aphex Twinem). Tyle że Radiohead byli w 2001 roku w tym miejscu, w którym Autechre byli kilka lat wcześniej. Za to w 2001 roku Autechre byli co najmniej dziesięć lat do przodu. Nadal są, aby oddać im sprawiedliwość.

Dowód? Raz jeszcze: „Confield”. Ten pozorny chaos, który układa się w doskonałą całość. Ta dysharmonia, która staje się harmonią. Te wszystkie kontrasty, które wcale się nie wykluczają, lecz uzupełniają. To wszystko, czym zachwycasz się dziś u Arki, Sophie, Com Truise i tak wielu, wielu innych. Autechre byli tam wcześniej.

Autechre dalej tam są – i jednocześnie dalej są zupełnie gdzie indziej niż cała reszta. Dowód? Posłuchaj tegorocznego „NTS Sessions”. Albo „elseq 1-5” sprzed dwóch lat. Albo wszystkiego, co nagrali – najlepiej od początku, żeby zaobserwować i prześledzić ich nieustanną (r)ewolucję dźwiękową. Weżmy takie „Confield”…

Rzadko – prawie nigdy – używam słowa „arcydzieło”. Ale jeśli „Confield” nim nie jest, to nie wiem, co jest.

Słowa, jak to zwykle bywa, nie oddadzą sprawiedliwości żadnemu zjawisku, które opisują. To może oddać wszystko w ręce czasu, który jest bodaj najbardziej sprawiedliwym – a może i jedynym – sędzią? Otóż 17 lat po premierze „Confield” nadal brzmi futurystycznie, choć jest to przyszłość w duchu „Black Mirror”.

I to jest kolejny dowód na geniusz tych dwóch łebskich Angoli z Manchesteru: swoją muzyką przewidzieli, zapewne nieświadomie, nie tylko przyszłość muzyki – ale przyszłość jako taką. Komputeryzacja świata. Utrata kontroli nad swoim życiem na rzecz algorytmów i aplikacji. Media antyspołecznościowe.

„Confield” jest płytą przeznaczoną do absolutnie samotnego obcowania. Zupełnie jak używanie telefonu i komputera. Nikt przecież nie dzieli swego prywatnego smartfona czy laptopa z innymi ludźmi. Nie można w duecie korzystać z tego samego sprzętu w tym samym czasie. Nie ma jednej wymowy Autechre i nie ma jednego „Confield”.

Nie chodzi tylko o to, że każdy słyszy ten album inaczej (od najlepszego po najgorszy i wszystko pomiędzy). Rzecz w tym, że „Confield” zmienia się i mutuje w twoich uszach. Za każdym razem słyszysz coś innego, zauważasz coś nowego, zafiksowujesz się na innym elemencie. Ta płyta żyje razem z tobą.

Co tu jeszcze dodać? Zwłaszcza wtedy, gdy każdy może posłuchać „Confield” w okamgnieniu, na rozmaitych jutubach, spotifajach i tym podobnych? Mogę tylko dodać, żeby słuchać ciągiem i głośno na dobrym sprzęcie lub mocnych słuchawkach – z winyla, CD lub bezstratnego formatu plików.

Słuchać ciągiem i głośno. I zapiąć pasy.

Warp Records | 2001







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
6 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Scientist
Scientist
5 lat temu

Czyta się bardzo dobrze, ale do samej płyty nie mogę się przekonać od lat (moją ulubioną jest „Amber”). Z jednym wyjątkiem jakim jest GENIALNY kawałek „Pen Expers”. Może kiedyś…

rychu_m
rychu_m
5 lat temu

Utwór Uviol z tej płyty to dla mnie zawsze była miazga grałbym go zaraz po Piezo z płyty Amber.

aaaa|eeee
aaaa|eeee
5 lat temu

o AE nigdy za wiele treści. Dla mnie podobną wartość posiada Draft 7.30

Gary
5 lat temu

a My, wymieniamy po swojsku AUTECHRE… 😉

Gregg
Gregg
5 lat temu

<3 opowiadaj pan częściej, panie Kaczmarski!

jędrek
jędrek
5 lat temu

świetny tekst …. plus kluczowe zdanie na koniec …. [ żadnych tam komputerowych głośniczków ] …. na marginesie – chyba nigdy nie przesłuchałem tej płyty ” ciągiem ” … nie mogłem, tak na mnie działa po prostu – to muzyka w stylu sound design i powinna stać w muzeum – najlepszym. pozdrawiam – dzięki.

Polecamy