Wpisz i kliknij enter

Z laboratorium na plażę

Pier Bucci jest jednym z najważniejszych twórców latynoskiego minimalu. W miniony weekend odwiedził Polskę, aby zagrać swe sety w Krakowie i Warszawie. Rozmawialiśmy z nim z tej okazji.

Pochodzisz z Chile i tam zaczynałeś swoją działalność didżejską i producencką pod koniec lat 90. Jak wyglądała wówczas tamtejsza scena elektroniczna?
W Santiago funkcjonowało już wtedy wielu znanych artystów, choćby Jorge Gonzales, Dandy Jack, Daniel Nieto czy Dinky. Ponieważ interesowałem się elektroniką od 1988 roku, szybko zwróciłem uwagę na to, co działo się wtedy w Anglii. Szczególnie spodobały mi się płyty wykonawców nagrywających dla Warpu. Do dziś uważam, że to najlepsza elektronika, jaką kiedykolwiek nagrano. W 1997 roku po ośmiu latach włóczenia się po świecie wróciłem do Chile i od razu trafiłem do muzycznego podziemia. Wprowadził mnie brat Andres, który w tym okresie nagrywał z przyjaciółmi nowy album. Z czasem scena elektroniczna zaczęła się coraz bardziej rozrastać, wielu ludzi eksperymentowało z dźwiękiem, pojawiły się niezależne wytwórnie, płyty, kluby. Kiedy o niektórzy artyści zdobyli szerszy rozgłos, zaczęli wyjeżdżać z Chile. Dlatego dzisiaj to środowisko jest nieco mniejsze, ale nadal aktywne, bardziej skoncentrowane na minimalu.

No właśnie: najważniejsi producenci, którzy zdefiniowali tę estetykę, pochodzą z Ameryki Południowej: Ty, Ricardo Villalobos i Luciano.
Wszystko zaczęło się od eksperymentów Atom Hearta i Dandy Jacka. To oni zaczęli wprowadzać elementy tanecznej muzyki latynoskiej do techno i house`u. Pierwszą płytą, która była kwintesencją tych pomysłów okazała się „Y Sus Congas Pensantes” Jorge Gonzalesa z 1997 roku. Potem wszyscy poszliśmy w tym kierunku. To wcale nie było dla nas trudne -każdy z nas głęboko tkwił korzeniami w muzyce etnicznej. Wraz z Argenisem Brito powołałem do życia duet Mambotur i podpisaliśmy kontrakt z niemiecką wytwórnią płytową Multicolor. W ten sposób tamtejszy rynek otwarł się na muzykę z Ameryki Południowej. Ponieważ nasze utwory świetnie sprawdzały się w klubach, naszymi śladami poszli inni producenci z Europy.
Jednym z najważniejszych albumów, który przyczynił się w znacznym stopniu do rozwoju minimalu, był wydany w 2004 roku „Introducing Light And Sound” tria Monne Automne, które tworzyłeś wraz z Luciano i Argenisem Brito.
Pomysł narodził się u mnie w domu w Santiago. Robiliśmy w tym samym czasie z Argenisem muzykę dla Mambotur, ale nie wszystkie kawałki pasowały do tego projektu. Dlatego te bardziej zredukowane postanowiliśmy opublikować pod inną nazwą. Zaprosiliśmy do współpracy również Luciano. Idea była prosta – spotkać się i stworzyć coś razem, dając upust swym wszystkim fascynacjom muzycznym. Sami byliśmy zaskoczeni, że powstało tak nowatorskie brzmienie.

Mało tego: w tym samym czasie pracowałeś z Danielem Nieto w duecie Skipsapiens. Czy projekty te przenikały się w jakiś sposób?
Każde wcześniejsze doświadczenie ma wpływ na to, co się potem tworzy. Skipsapiens był wyjątkowym projektem. Nazywałem go na własny użytek „Kalkulatorem”, ponieważ muzyka powstawała w matematyczny sposób. Daniel był wtedy bardzo młody, kończył studia, a mimo to nauczył mnie dużo o pracy z syntezatorami analogowymi. Wykorzystałem to potem w Mambotur. Robiąc muzykę z Argenisem, czułem się, jakbym wyszedł z laboratorium na plażę. Mimo tego, wykorzystałem w Mambotur wiele pomysłów ze Skipsapiens – nie w stylu grania, bo to był house, a nie IDM, ale w eksperymentach z brzmieniem. Te wszystkie dziwne „wzory” dźwiękowe w muzyce Mambotur pochodziły ze Skipsapiens.
Twój pierwszy solowy album – „Familia” – był mocno skoncentrowany na oszczędnym tech-house`ie z pominięciem mocniejszych wpływów latino. Dlaczego tak się stało?
„Familia” była rezultatem sześciu lat eksperymentowania z elektroniką. Dlatego skupiły się na niej wszystkie moje wcześniejsze doświadczenia – z Mambotur, Skipsapiens czy Monne Automne. W niektórych momentach cytowałem swe latynoskie fascynacje wprost, a kiedy indziej – podchodziłem do muzyki bardziej konceptualnie i chowałem te wpływy w tle, nie czyniąc z nich głównego wątku.

Twoja najnowsza płyta – „Amigo” – zaskakuje szerokim wykorzystaniem gościnnie zaproszonych wokalistów.
Z Armell Pioline pracowałem już na „Familii”. Tym razem musiałem wybrać się do Paryża, w którym mieszka, aby dokonać jej nagrań. W dwóch innych utworach śpiewa Aldo „Macha” Asenjo. Ponieważ mieliśmy trudności z umówieniem się w studiu, dopadłem go po koncercie w… toalecie klubu. Wyciągnąłem mikrofon z laptopem, powiedziałem: „Raz, dwa, trzy – nagrywamy!” i jakoś poszło. Jorge Gonzales okazał się bardziej dostępny – jego partie zarejestrowaliśmy w moim studiu w Berlinie. Wszyscy ci wokaliści byli dla mnie niezwykle ważni – każdy z nich odcisnął własne piętno na tym materiale.
Dlaczego latino tak dobrze wkomponowało się w nowoczesną muzykę taneczną – minimal, techno czy house?
To świetna kombinacja, jak dusza i umysł, bo łączy wysoko zaawansowaną technikę z południowoamerykańską żywiołowością i skłonnością do improwizacji.

„Amigo” wydałeś nakładem własnej wytwórni płytowej – Maruca – której nazwa pochodzi od imienia Twej matki. Czy rodzina jest dla Ciebie ważna?
Niezwykle, to fundament, na którym mogę budować inne rzeczy. Część mojej rodziny jest w Niemczech, a część – w Chile. Mimo to, często się nawzajem odwiedzamy. Sam na razie jestem kawalerem, nie mam żony, ani dzieci. Pewnie przez to, że mam za dużo muzyki w głowie.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy