Wpisz i kliknij enter

Unsound 2010 – z ciemności w światłość

Za nami tegoroczna edycja Unsound Festivalu – niewątpliwie najbardziej oryginalnej imprezy z muzyką elektroniczną w Polsce. Jak wszystko, czego dotknie się człowiek, tak i krakowski festiwal miał swe mocne i słabe strony. Analizując na gorąco miniony tydzień, spróbujmy je krótko wypunktować, aby łatwiej było zastanowić się nad dalszymi drogami rozwoju Unsoundu.

Na pewno najważniejsze pod względem artystycznym były koncerty wykonawców prezentujących muzykę na żywo. Jak można się było spodziewać najciekawszym z nich okazał się występ The Moritz Von Oswald Trio. Grupa zagrała aż 75-minutową improwizację (a płyty trwają po 40 minut), w której w organiczny sposób połączyła wszystkie fascynacje swych członków – od techno, przez dub, po fusion. Koncertu nie zepsuł nawet tłumek metalowców, wychodzących bezceremonialnie z sali kina Kijów w trakcie występu tria po koncercie swego idola – Lustmorda.

Świetnie sprawdzili się post-rockowcy z Mice Parade. Instrumentalna wirtuozeria nie przeszkodziła im zagrać naturalnie, z polotem, w nastrojowo rozwichrzony sposób. Pozytywnie zaskoczyli Emeralds i Roll The Dice – okazało się, że elektronika oparta na kosmicznych arpeggiach doskonale wypada na żywo: pozwala budować niesamowite napięcie i tworzyć ekscytujące melodie. Nie zawiedli Francuzi z Zombie Zombie – ich pomysłowe połączenie electro i kraut-rocka, wzbogacone tym razem przez chwytliwą melodykę filmowych tematów Johna Carpentera było idealną inkarnacją festiwalowego hasła „The pleasure of fear and unease”.

Koncert w kościele jak zwykle wzbudził mieszane uczucia. Tim Hecker był na swoim miejscu, ale prawie popowi Wildbirds & Peacedrums już mniej – sytuację uratował islandzki chór, który dodał muzyce grupy wymaganej w takim miejscu podnosłości. Spośród bardziej eksperymentalnych prezentacji wyjątkowo dobrze wypadli nowojorczycy z No Fun – ich noise był bezpretensjonalną emanacją czystej witalności, czegoś, czego zabrakło gwiazdom gatunku grającym wcześniej w Mandze.

Doskonale zaprezentowali się polscy artyści – Baaba (z udziałem Natalii Przybysz) i Sza/Za. Co najciekawsze – ich dźwiękowa i wizualna oferta zdecydowanie odróżniała się od propozycji zachodnich twórców. Była w niej jakaś słowiańska bezceremonialność, brak jakiekolwiek artystycznego zadęcia, niemal ludyczna energia. Swoistym objawieniem okazała się Przybysz – to, co zaprezentowała z Baabą było tak różne od jej solowych dokonań, jak równie szczere i twórcze.

Wielkim sukcesem były obie klubowe noce w Fabryce – każda z nich zgromadziła aż półtoratysięczną widownię. Nie zawiodła zarówno selekcja wykonawców, jak i nowe miejsce – klub Fabryka. Nic dziwnego, że od trzech lat to właśnie imprezy taneczne z techno, house`m i dubstepem w ramach Unsoundu cieszą się ciągle rosnącym powodzeniem. No, ale gdzie indziej można bawić się podczas setów Actressa, Shackletona, Mike`a Huckaby i Kyle`a Halla na jednym party?

No i niesamowity finał – przepiękna kompozycja Daniela Bjarnasona i Bena Frosta zilustrowana filmowymi manipulacjami samego Briana Eno. Dobrze, że koncert ten został zaplanowany na zakończenie festiwalu. Delikatna i poruszająca, minimalistyczna w formie, ale głęboka w emocje suita wyprowadziła uczestników imprezy z mroku w światło. „Solaris” to jakby muzyczny ekwiwalent prawosławnej ikony – otwarte okno na inny świat, z którego istnienia wszyscy zdajemy sobie sprawę i za którym bardzo głęboko tęsknimy. Usłyszycie to – występ był rejestrowany i w przyszłym roku ukaże się na płycie nakładem Bedroom Community.

Największą klapą okazały się występy artystów laptopowych. Po Unsoundzie stało się jasne, że wykonawcy pokroju Elegi czy Krenga są podczas swych koncertów niemiłosiernie nudni. Właściwie trudno powiedzieć, czy wobec ich występów można używać słowa „koncert”. Bo weźmy występ guru dark ambientu – Lustmorda. Facet wyszedł na scenę, stanął za laptopem i wykonał dwa ruchy ręką, uruchamiające klawisze „start” i „stop” na komputerze. Nawet nie udawał, że coś gra – jedynie od czasu do czasu spoglądał na ekran za plecami, aby zobaczyć, że aby wizualizacje się nie „zawiesiły”. Odpalane jednak przez niego dźwięki miały tak niską częstotliwość, że fotele i podłoga co chwila drżały, jak podczas tektonicznych ruchów podziemnych skał. To fanom Lustmorda wystarczyło – po występie dyskutowali nie o muzyce, ale o tym, czy głośniki zdołały przenieść wszystkie basy z laptopa.

Nieporozumieniem był również koncert Goblina. Archaiczna muzyka zespołu, przypominająca dalekie echo klasycznych dokonań Genesis, zabrzmiała nieprzyzwoicie staroświecko. Prog-rock to nie psychodelia – ten gatunek straszliwie się zestarzał i broni się jedynie w swych najlepszych przejawach (choćby scena z Canterbury). Gdybym miał ochotę słuchać takich zespołów jak Goblin, pojechałbym na Festiwal Legend Rocka w Dolinie Charlotty, a nie na Unsound. Pomysł występu mógł się sprawdzić, gdyby został zaproszony inny zespół – choćby Universe Zero do wykonania „Heresie”. To zdecydowanie bardziej ponadczasowy prog niż Goblin.

Rozczarowała Laetitia Sadier. Jej piosenki z solowego debiutu okazały się wyjątkowo monotonne i podobne do siebie. Po co było rozwiązywać Stereolab? Trudno było uwierzyć Norwegom z Shining. Ich muzyka nie jest żadną rewelacją – to industrialny metal ciosany przyciężką ręką. Momentami przypomina wręcz popularny niegdyś i u nas… Clawfinger. Czuć, że chłopaki mają zdecydowanie komercyjne ambicje. Teraz wystąpili na Unsoundzie, ale za pięć lat zagrają na Przystanku Woodstock.

I na koniec ogólniejsza refleksja: czy dobrym pomysłem było podporządkowanie festiwalu konkretnej idei? Z jednej strony – tak, bo program był wyrazisty, pokazał wielu ważnych wykonawców działających we wspólnej estetyce, prowokował do istotnych pytań o rolę mroku (a może raczej fascynacji złem) we współczesnej muzyce eksperymentalnej. A z drugiej – wywoływał pewną monotonię, szczególnie w finale, gdzie w ciągu dnia odbywało się po kilka koncertów. Było to wyjątkowo wyraźne w warstwie wizualnej występów – ciągle przewijały się sceny ze starych horrorów, abstrakcyjne animacje, okultystyczne symbole. W rezultacie – wszystko to zamiast szokować czy prowokować – nudziło.

Dobrze, że horror nie zdominował w całości festiwalu – że zagrało trio Moritza Von Oswalda, odbyły się dwie klubowe imprezy, wystąpili post-rockowi wykonawcy, była klasyka i neoklasyka. Dzięki temu uczestnicy imprezy mieli czas na muzyczny oddech od makabry i grozy.
Już teraz wyczekujemy przyszłorocznego Unsoundu – jakkolwiek by nie wypadali poszczególni wykonawcy, zawsze warto ich obejrzeć, by wyrobić sobie własne zdanie na ich temat. A że nie zabraknie ważnych postaci – tego można być pewnym. W tym roku Unsound został zaliczony do prestiżowej grupy krakowskich festiwali wspomaganych przez urząd miasta w ramach projektu „Sześć zmysłów”. To oznacza, że za rok może być tylko ciekawiej.

Fot. Artur Rakowski







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
9 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
stachman
stachman
13 lat temu

Wystep Lustmorda odebralem dobrze, nie ineteresujac sie specjalnie co wykonawca robi na laptopie, a chlonac mroczne dzwieki pod dobre wizuale. Moze trwalo to odrobinke za dlugo, ale wrazenie bylo naprawde spore. MVOT zaczal jakims dziwnym, nachalnym bitem i pierwsze 15 min pachnialo mi rozczarowaniem, ale po momencie lekkiego wyciszenia i rozpoczecia konstrukcji utworu na nowo panowie dali nie lada popis ze swietnym finiszem… Hecker bardzo dobrze wprowadzil mnie w caly fest, ale to co nastapilo po nim szybko wygonilo mnie z kosciola. Muzeum inzynierii juz drugi rok z rzedu nie pozwala mi cieszyc sie muzyka. Moim zdaniem w tym miejscu nie da sie oddychac i po kilkunastu minutach Emeralds salwowalem sie ucieczka. Szkoda, bo Gobiln chcailem obejrzec. A przeciez kino Kijow sprawdzilo sie lepiej niz dobrze, wiec czemu nie tam? Fabryka miala swoje wzloty (Actress, Shackleton, Terror Danjah, Dorian Concept (!!!), Huckaby) i male wpadki (Kyle Hall), ale calosciowo – wypas. Nie byla to moze Manggha z zeszlego roku, ale rozumiem tez, ze zainteresowanie wieksze, to i potrzeba na wieksza przestrzen rosnie. Na duzy plus zaliczam tez wieczorne wystepy VJ-ow (czy ja dobrze widzialem, ze MFO to Stefan Betke?). Ogolnie bawilem sie przednio i juz czekam na next edition:)

dopaminecloud
dopaminecloud
13 lat temu

Co do relacji – Goblin grał nie tyle progresywnie, co nawet hard rockowo (poza tego Brucea Willisa na basie, ble). Obok Shining jedyny moment festiwalu, który w ogóle mi się nie podobał. No i Stereolab nie jest rozwiązane, poza tym to nie jest zespół Laetitii, wszystko zależy od Tima. Faktycznie koncert trochę zawiódł, szczególnie po tym jak dołączyła do niej sekcja rytmiczna Mice Parade było czuć, że jednak sporo umknęło bez basu i perkusji. Nie rozumiem też komentarzy poniżej o Wildbirds & Peacedrums, pięknie przecież zagrali w tym kościele. Wokal Mariam i perkusja cudownie się niósł. U mnie na podium: 1. Demdike Stare, 2. James Blake, 3. Wildbirds & Peacedrums. Dalej Mice Parade i Baaba, ale naprawdę praktycznie wszystko na czym byłem było dobre. Zawiodło tylko Mount Kimbie, jakoś nie przypasowało mi to granie na żywo. Czekam na pierwsze newsy co do 2011, najlepszy polski festiwal.

akong
akong
13 lat temu

a spodenki nie za ciasne?

frydola
frydola
13 lat temu

nie do końca podzielam opinię autora tekstu. Goblin zadziałał niczym wehikuł czasu (ale pozytywnie, pozytywnie). Za to zgadzam się całkowicie z kolegą ataxiaa, Actress- zjawiskowo, Moritz von Oswald Trio-słabiutko i co do Wildbirds and Peacedrums hmm… chyba nie ten festiwal.

ataxiaa
ataxiaa
13 lat temu

trzy stopnie podium zajmują
1. actress 2. Tim hecker 3. hildur Guðnadóttir.
Tuż za: eleven tigers, FaltyDL, Badawi.
Rozczarowanie: Moritz von Oswald Trio.
nagrode specjalną gdzie jest kurwa zbyszek otrzymuje zespół wildbirds & peacedrums. pomyłka roku.
dzięki wszystkim za świetną imprezę! 5!

catsndogs93
catsndogs93
13 lat temu

oceniać mogę tylko koncerty z Fabryki. REWELACJA !

Stalkyer
Stalkyer
13 lat temu

apropo laptopowców – wychodzi na to że nie tyle zapraszanie ich na Unsound, co wogóle granie przez nich koncertów (czy jak kto woli „koncertów”) mija się z celem? Trudna kwestia. Ja tam nie spodziewałem się specjalnie ze Lustmord będzie szczególnie improwizował, czy, jakby niektórzy chcieli (przynajmniej sądząc po co bardziej sceptycznych komentarzach) lewitował w powietrzu albo wywołał diabła na scenie. Dla mnie samą frajdą było zobaczenie Williamsa na żywo i wraz klimatem jego twórczości w skali makro, a że na scenie zagrał bardziej rolę nadzorcy całego spektaklu – cóż specyfika gatunku jakim jest dark ambient zdecydowanie zawęża aktywnosć artysty w trakcie prezentacji twórczości live.
co do Goblina – to prawda że na tle pozostałych artystów zaprezentowali się niczym żywa skamielina, ale wydaje mi się że na koncert nie przyszli przypadkowi uczestnicy festiwalu zaliczajacy kolejny event w tegorocznej rozpisce, tylko głównie miłośnicy starych włosko-amerykańskich horrorów – ja, mimo że nie jestem fanem olskulowego progrocka, poczułem ciarki gdy zagrali motywy z arcydzieła „Dawn of the Dead” czy „Suspirii”. Kwestia podejścia do tematu
Shining – ciekawe czy ktoś jeszcze ze zgromadzonych słyszał w muzyce Norwegów jakikolwiek element industrialnego metalu (że do czego niby byli podobni: Ministry? Godflesh? Fear Factory?) Porównanie z Clawfinger to jakiś zupełny bezsens. Dla mnie Shining to jazz + noise rock + mathcore.
pozdr;]

mallemma
mallemma
13 lat temu

ładne to marzenie z Univers Zero, Goblin mimo wszystko podobał się 🙂 fajny fest, mogę narzekać tylko na: całkiem srogą odjebundę organizacyjną, np. ktoś w nocy pozrywał papierki z line-upem nad roomami; można było bardziej kreatywnie obmyśleć przestrzeń the hidden fabryki [ostatni pokój b ciekawy, powinien całą nockę oferować kontemplacyjny klimat]; sound też niezbyt, szczególnie w porównaniu z mangghą rok temu, tak to fajnie, b fajnie.

yac
yac
13 lat temu

nic dodać, nic ująć…. dodałbym tylko trochę kredytów Laetitii, która dzień wcześniej na identycznym lajnapie w Berlinie jednak mnie zaczarowała czego bym sie nie spodziewał znając jej obecną inkarnację, za to odjął nieco Mice Parade, które bez wibrafonu i z tą doczepioną na siłę wokalistką nie ma obecnie nawet połowy siły uderzeniowej z czasów ramdy czy mookondi (choć piecowi i kolegom rzecz jasna poziomu nie można odmówić). Po za tym bardzo trafne spostrzeżenia – szczególnie przy kwestii lustmord vs MVO3 i nocy klubowych – szczególnie tej piątkowej… aha – brakuje mi wspomnienia o genialnym lajwie Mount Kimbie z i ich free-improwizowanymi wersjami wersji własnych utworów

Polecamy