Wpisz i kliknij enter

Subheim – No Land Called Home


Kiedy czytasz ten tekst, trzecia edycja Festiwalu Ambientalnego we Wrocławiu stała się już faktem. Wielu jego uczestników pierwszy dzień eventu jednomyślnie ocenia – „Subheim pozamiatał”. Fakt, twórca fantastycznego albumu „Approach” wreszcie odwiedził nasze włości i spisał się na medal. Zrobił świetny show, sklejając swój debiutancki krążek z najnowszym, świeżo wydanym „No Land Called Home”, który od miesiąca kręci się w odtwarzaczu zapewne niejednego wyznawcy mrocznych, elektronicznych brzmień. Dwa lata temu podniósł sobie poprzeczkę niesamowicie wysoko, nagrywając jedną z najciekawszych płyt ambient / downtempo, jakie ukazały się w 2008 roku. Czy zatem sprostał stawianym mu teraz wysokim oczekiwaniom?

Poligrafia „No Land Called Home” jest nieco myląca, bowiem najnowsze dzieło Kostasa K nie przypomina ołówkowego szkicu czy starej, czarno-białej fotografii. To raczej epicki obraz namalowany pastelowymi kolorami, które migoczą za horyzontem podczas jesiennych spacerów brzegiem morza. Od pierwszych chwil spędzonych z najnowszym albumem greckiego producenta, podświadomie czujemy, że nie będzie to czas stracony. Po przesłuchaniu otwierającej kompozycji, mamy już pewność z czym mamy do czynienia – z pełnym rozmachu i filmowego ducha modern classicalem oraz gęstym, refleksyjnym ambientem, zbliżonym klimatem do fascynującej podróży przez koncepcyjny „Hang On To A Dream” niemieckiego Kattoo.

Album wita nas posępnymi dźwiękami wiolonczeli, które z każdą sekundą, przechodzą w coraz jaśniejsze tonacje. Na moment wszystko zamiera bez ruchu, pozostawiając nas z przepięknym akordem pianina, którego depresyjne brzmienie, co bardziej wrażliwym pozwoli przepaść z „Dusk” i własnymi myślami na dłuższą chwilę. Perkusja zaczyna wystukiwać jednostajny rytm, a Katja niczym Anioł Samotnych śpiewa kryształowym głosem, aż do ostatnich pociągnięć smyczka po strunach wiolonczeli, której dźwięki narastają w akompaniamencie akustycznej gitary, wieńcząc nimi ten przepiękny kawałek, będący absolutnym numerem jeden tej płyty.

„Dusk” rozpoczyna się od ściany niewyraźnego, czarnego jak smoła ambientu, którego field recordingowy szum długo trzyma nas w przyjemnej niepewności, potęgowanej przenikliwym dźwiękiem klarnetu wyciągniętym z neofolkowych nagrań Death In June. Żywe bębny zaczynają grać, głos katedralnego chóru roznosi się echem, które rozdziera energiczny głos Katji w symfonicznym „When Time Relieves”, który nieco psuje niedopowiedziany nastrój „No Land Come Home”. Można odnieść wrażenie że zamiast miłej narracji, jaka powinien prowadzić wokal partnerki Kostasa, czasem on zwyczajnie przeszkadza we właściwym odbiorze muzyki Greka.

Rozbrzmiewają pierwsze takty niepokojącego „December”, a muzyka zaczyna grać na naszych emocjach, raz rzucając nas w wir galopujących bębnów, innym razem zaś zostawiając nas samych z anielskim, kobiecym głosem. Kompozycja brzmi niczym ścieżka dźwiękowa dla dobrej klasy thrillera. Wartką akcję przerywa jednak stoicki spokój „Between Fear And Love”. Zbyt stoicki, bowiem numer ten jest chyba najbardziej nużący w całym zestawie. Tym razem mamy do czynienia z niewielką dozą elektroniki wplecioną w dudniący beat, który zagłusza ledwo słyszalny głos mężczyzny, uwięziony między męczącym cellosem. Wszystko to jednak urywa się wraz z pierwszymi uderzeniami w klawisze przejmującego „The Veil”. Jego narratorem jest Timothy Gregory, którego głos idealnie dopełnia delikatny i nieco progresywny sound, dzięki któremu kompozycja brzmi jak nieznane nagranie brytyjskiego Antimatter.


Druga połowa albumu podąża w stronę bardziej eksperymentalnych brzmień, czego najlepszym przykładem jest „Conspiraces”, prezentujący muzyczne improwizacje duetu Kostas – Katja oraz oszczędny w formie i przerażający w swej zawartości „The Cold Hearted Sea”. Pierwszy z nich to pełen wschodniej mistyki utwór o orientalnym smaku, uzyskanym dzięki fantastycznej harmonii banjo i cymbałów, drugi jest mrożącym krew w żyłach dark ambientem, opartym na stukającym tomie, lustmordowym field recordingu i zimnych, industrialnych akcentach, które potrafią wywołać ciarki na plecach. Niestety, zachwyt nad eksperymentalną stroną nowego albumu Subheim, kończy się wraz z „Dunes”, w którym Grek mówiąc kolokwialnie nieco odleciał, bawiąc się w arabski pseudo-folklor, który wraz z następującym po nim „The Ravage Blow” pasuje do reszty niczym pięść do oka. Ten ostatni jest klasycznym przykładem wydumanej i nieprzekonującej sztuki sakralnej, która w porównaniu z naszym, rodzimym „Pentralem” autorstwa Michała Jacaszka, wypada nieco blado. Miłym akcentem na zakończenie krążka jest melancholijny „At The Edge Of The World”. Kompozycja rzuca na kolana swym enigmatycznym nastrojem, osiągniętym dzięki przepięknym dialogom klasycznej gitary i skrzypiec, które odprowadzają nas do końca płyty, gasząc latarnie ciągnące się wzdłuż nadmorskiej promenady…

Parę potknięć w trackliście „No Land Called Home”, nie jest w stanie przyćmić faktu iż, Subheim po raz drugi nagrał kawał świetnej muzyki, która potrafi chwycić za serducho i równocześnie swym dojrzałym, koncepcyjnym klimatem stać w jawnej opozycji przeciwko słodkiej emotronice, której zalew obserwujemy na obecnym rynku muzyki elektronicznej. Mimo, iż album nie porywa tak mocno, jak było to w przypadku jego poprzednika, to jednak takie perełki jak „Dusk”, „Streets”, „The Veil” i parę innych są wystarczającym powodem by spędzić z tą niesamowicie filmową muzyką, więcej niż jeden zimowy wieczór.

adnoiseam.net

subheim.com

myspace.com/subheimmusic
Ad Noiseam, 2010







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Inline Feedbacks
View all comments
dadaista
dadaista
13 lat temu

Kawałek „The Veil” to dla mnie kompletne nieporozumienie. Całkiem mi burzy spójność albumu.

Polecamy