Zgodnie z tradycją, 25 najciekawszych pozycji A.D. 2010 (20 longplayów i 5 epek) w kolejności alfabetycznej. Ranking jak zwykle jest subiektywny i niepełny, zabrakło bowiem czasu na przesłuchanie wszystkiego, zwłaszcza, że owo wszystko z roku na rok rozrasta się w nieskończoność na podobieństwo wszechświata. Faktem jest, że muzyki kosmicznej w tym roku nie zabrakło, o czym poniżej. Do siego roku!
Aardvarck – Choice (Eat Concrete)
Kolejny już longplay Mike’a Kivitsa vel Aardvarck (od ponad 20 lat czołowa postać holenderskiego undergroundu i szara eminencja europejskiej elektroniki) to powalająca, niebywale eklektyczna mieszanka nowych i starych brzmień, przefiltrowanych przez elokwencję twórcy. To być może jego najlepszy album. 21 zabójczych numerów – od hip-hopu i techno, poprzez IDM, soul, jazz, dub i muzykę filmową – plus intro, w którym głosu użyczył sam Gaslamp Killer. Tak mógłby brzmieć Flying Lotus, gdyby nie zbłądził na „Cosmogramma”. Pozycja obowiązkowa.
Czytaj recenzję!
Altered:Carbon – Altered:Carbon (Section 27)
Niesławny fake, który wyciekł do sieci jako ostatni album Autechre i przez wielu fanów został przyjęty lepiej niż „Oversteps”, o czym świadczą choćby komentarze na Last.fm. Był to swoisty happening; członkowie Altered:Carbon, Tam Ferrans i Andy Paterson, zrobili po prostu psikusa niecierpliwym słuchaczom, uzmysławiając przy okazji, jak łatwo jest dziś manipulować tłumami („Czeski sen”, anyone?). Najważniejsze jednak, że nagrali solidny materiał z pogranicza IDMu, abstract hip-hopu, ambientu i noise’u, na dodatek udostępniając go zupełnie za darmo w tym miejscu.
Autechre – Oversteps (Warp Records)
Dziesiąty longplay w dyskografii legendarnego duetu jest w pewnym sensie syntezą dotychczasowego dorobku Seana Bootha i Roba Browna, przy czym proporcje zostały idealnie wyważone: najwięcej tu electro-ambientowych, zrytmizowanych początków i niewiele – na szczęście! – skomplikowanych, arytmicznych eksperymentów z późniejszego etapu twórczości. Ale przecież każdy album Ae jest pewnym etapem, który kontynuuje wątki poprzedniego, a jednocześnie wzbogaca go o nowe motywy, gwarantując unikalny styl.
Czytaj recenzję!
Baths – Cerulean (Anticon)
Ktoś napisał, że to Flying Lotus na kwasie. Niektórzy wrzucają to także do worka z napisem „chillwave”, zapewne z powodu celowo przybrudznego brzmienia i niby niechlujnej produkcji. Debiutancki album jednoosobowego projektu Willa Wiesenfelda, rzeczywiście uwala i jednocześnie relaksuje: oniryczną atmosferą, popowymi melodiami, słodkimi wokalami, kruchymi samplami i ambientowo-shoegaze’owymi podkładami. Szkieletem, na którym utrzymuje się ta mięsista tkanka, jest szeroko pojęta hip-hopowa rytmika. Niezależnie od skojarzeń, debiut Baths ma w sobie coś osobistego i z pewnością zasługuje na uwagę.
Deru – Say Goodbye To Useless (Mush)
Dokonania amerykańskiego producenta mieszczą się w tym samym obrębie, co twórczość Lukida, Flying Lotusa i Odd Nosdam i są skierowane do podobnej grupy odbiorców trudnej do zdefiniowania elektroniki XXI wieku. Muzycznie dzieje się tu całkiem sporo ciekawych rzeczy. Miarowym stopom, głębokim werblom i klaszczącym hi-hatom towarzyszą wszelkiej maści trzaski, szmery, piknięcia, plaśnięcia i stukoty. Mistrzowskie wykorzystanie mikrosamplingu jest jedną z najmocniejszych stron trzeciej płyty Deru.
Czytaj recenzję!
Eleven Tigers – Clouds Are Mountains (Soul Motive)
Debiutancki materiał Jokubasa Dargsia powala swoją dojrzałością. Litewski producent mieszkający w Londynie jest porównywany do Buriala i choć trzeba przyznać, że jest w tym trochę prawdy, to jednak Dargis zaproponował coś tak unikalnego, że porównywanie go do innych jest krzywdzące. Tym bardziej, że nie sposób pomylić go z kimś innym. Chmura tagów nie odda istoty sprawy, ale jestem werbalnie bezradny wobec ciężaru tego albumu: dub techno, ambient, post-rock, IDM, hip-hop, rave, UK garage i Bóg wie co jeszcze. Dodatkowo wszystkie utwory na „Clouds Are Mountains” są ze sobą płynnie połączone, co potęguje wrażenie doskonale spójnej całości. Niebywały debiut, niesamowity album.
Eraldo Bernocchi / Blackfilm – Along The Corridors (Spectraliquid)
Połaczone siły włoskiego kompozytora Eraldo Bernocchiego i brytyjskiego producenta Blackfilm zaowocowały szeroko pojętym, zanurzonym w pogłosach dubem – potężnym i stechnicyzowanym, choć o organicznych korzeniach. Jest w tym wszystkim jakiś perwersyjny groove, wybijany przez wyraziste bębny, pełznący przy ziemi ołowiany bas, skankującą gitarę, okazjonalne jamajskie toasty i miriady sampli. Największe wrażenie robi właśnie wielowarstwowość muzyki, która skrzy się od detali i niuansów. Wyjątkowa płyta, która wybija się wysoko ponad taśmową nadprodukcję współczesności.
Czytaj recenzję!
Kidkanevil – Basho Basho (First Word)
Jeżeli sam DJ Shadow stwierdza, że Kidkanevil to jeden z jego ulubionych wykonawców, to coś musi być na rzeczy. Trzeci album Gerarda Robertsa to błyskotliwy instrumentalny hip-hop na miarę XXI wieku: odpowiednio zelektronizowany i nowoczesny, naszpikowany ambientowymi podkładami, IDM-owymi syntezatorami, japońską harfą i samplami z gier na Nintendo. Cały album spowija charakterystyczna, „orientalna” atmosfera, będąca wyrazem fascynacji Robertsa azjatycką kulturą. „Basho Basho” to dawka znakomitej, nie stroniącej od eksperymentów nowej muzyki. Kidkanevil jest też świetnym DJem, o czym można było się przekonać na tegorocznym Tauron Festiwalu Nowa Muzyka.
Matthew Dear – Black City (Ghostly International)
Amerykański producent, nazywany przez niektórych „Davidem Bowie elektroniki”, nagrywał ten album przez trzy lata i to naprawdę słychać – „Black City” skrzy się głębokim brzmieniem, doskonałą produkcją i przede wszystkim znakomitą muzyką, lokującą się gdzieś pomiędzy slo-mo-techno, synth-popem, nową falą oraz… eksperymentami Talking Heads i Briana Eno. W rzeczy samej, wokal Matthew czasami przypomina głos Davida Byrne’a. Narkotyczna, psychodeliczna i nieco perwersyjna atmosfera tego albumu z pewnością przypadnie do gustu również fanom Circlesquare i Matiasa Augayo. Ścisła tegoroczna czołówka.
Czytaj recenzję!
Metaform – The Electric Mist (Just Records)
Drugi album Justice’a Aarona nie jest próbą zdyskontowania sukcesu rewelacyjnego debiutu sprzed dwóch lat, lecz efektem poszukiwań nowych środków ekspresji. Wolta stylistyczna, jaką zaserwował Metaform, nie powinna dziwić biorąc pod uwagę jego muzyczne wykształcenie i erudycję (nie wspominając o pseudonimie). Nie tłumaczyłbym tej zmiany jakąś źle pojętą komercjalizacją, bo nie ma tutaj nawet miligrama dubstepu (tak tak, to mała złośliwość z mojej strony); raczej wewnętrznym brakiem ograniczeń i impulsem do ciągłego kombinowania.
Czytaj recenzję!
Mount Kimbie – Crooks & Lovers (Hotflush)
Kolejny znakomity debiut A.D. 2010. Brytyjski duet nagrał zaledwie 35-minutową płytę, ale tyle tu pomysłów, że można by nimi obdarować kilka innych projektów. Krytyka ukuła na podobne dźwięki (do których zaliczyć można również twórczość Eleven Tigers) termin „post-dubstep”, co prawdopodobnie stanowi wyraz bezradności wobec muzyki Mount Kimbie. Niezależnie od tego, za co biorą się Kai Campos i Dominic Maker – pop, ambient, UK garage – rezultat jest znakomity. W swojej recenzji Paweł Gzyl nie bez racji pisał, że „Crooks & Lovers” to album emanujący radością, świeżością, pomysłowością i wolnością w przełamywaniu wszelkich granic.
Czytaj recenzję!
Pantha Du Prince – Black Noise (Rough Trade)
Twórczość Hendrika Webera najczęściej określa się mianem minimalu, ale jest to tyleż mylące, co krzywdzące – jego oryginalne brzmienie skrzy się iście barokowym przepychem, na który składają się pulsująca rytmika, głębokie basy, strzępy melancholijnych melodii, partie przestrzennych syntezatorów i subtelnych gitar, rozległe ambientowe podkłady, obfity field recording oraz imponująca ilość dźwiękowych niuansów. Skonstruowane z zegarmistrzowską precyzją, kruche kompozycje rozwijają się w nieoczekiwanych kierunkach, nieustannie zachwycając pierwszorzędną produkcją i dbałością o detal. Owocem owych rozmaitych inspiracji jest pełna rozmachu romantyczna muzyka taneczna, która znakomicie funkcjonuje tak na parkiecie, jak i w domowym zaciszu. Minimal? Raczej maximal.
Czytaj recenzję!
PVT – Church With No Magic (Warp Records)
Wraz ze zmianą nazwy z Pivot na PVT, australijskie trio zaserwowało woltę gatunkową, oddalając się od fuzji elektroniki, shoegaze’u i post-rocka w stronę przełomu lat 70. i 80. ubiegłego wieku. Elegancki dark-synth-whatever-pop bezbłędnie miesza się tu z muzyką XXI wieku, masywne syntezatory ścierają się z potężną ścianą gitarowego zgiełku, ekspresyjny wokalista dzieli się ze światem swoim weltschmerzem, zaś wszystko jest dosłownie skąpane w mrocznej, cyfrowo-analogowej elektronice pełnej trzasków, pisków i przesterów. Całość z powodzeniem mogłaby być opatrzona logo wytwórni 4 AD. Mówiąc krótko, retro jak się patrzy.
Czytaj recenzję!
Roof Light – Kirkwood Gaps (Highpoint Lowlife)
Muzyka Roof Light wymyka się jakimkolwiek etykietkom. Na debiutanckim longplayu Brytyjczyka Garetha Mundaya wszystkie elementy – nawet te pozornie do siebie nie przystające – są na swoim miejscu. Pierwsze, co rzuca się w uszy, to pierwszorzędna produkcja. Drugim elementem, który natychmiast zwraca uwagę, są wyjątkowo melodyjne utwory (oczywiście jak na standardy, bądź co bądź niszowej elektroniki), którym jednak nie brak eksperymentalnego charakteru. Przede wszystkim jednak Roof Light wykazuje się niebywałą muzyczną elokwencją – z kocią gracją porusza się po całej mijającej dekadzie nowych brzmień, odświeżając je i w pewnym sensie składając im hołd.
Czytaj recenzję!
Shed – The Traveller (Ostgut Ton)
Debiurancki longplay Rene Pawlowitza nie powalił mnie na kolana, choć był interesujący i zdradzał pewien potencjał. Shed ujawnił go na swojej drugiej płycie. „The Traveller” to niewiele ponad trzy kwadranse niesamowitej muzyki, która rzuca dwa pomosty: czasowy pomiędzy latami 90. a obecnym wiekiem, oraz przestrzenny, łącząc Berlin z Londynem. Pawlowitzowi udało się stworzyć porywającą i świeżą mieszankę na którą składają się breakbeat, rave, drum’n’bass, ambient, techno i kto wie, co jeszcze. Pierwszorzędna płyta będąca doskonałą ilustracją dźwiękową do nocnej jazdy po obwodnicach Berlina.
Czytaj recenzję!
The Black Dog – Music For Real Airports (Soma Quality Recordings)
Brytyjskie trio The Black Dog to już legenda sceny elektronicznej. Ponad 20 lat aktywności i dziesiątki wydawnictw na koncie, wśród których znajdują się tak znakomite i wpływowe albumy, jak „Bytes” (1993) i „Spanners” (1995), gwarantuje nieustannie wysoki poziom nagrań. Na swoim ostatnim longplayu Ken Downie, Richard Dust i Martin Dust nawiązują do klasycznego dzieła Briana Eno, prezentując ambient ery turboglobalizacji. Jest to album uroczo staroświecki i zarazem szalenie nowoczesny, czy raczej aktualny. Jak twierdzą sami autorzy, słuchanie „Music For Real Airports” niekoniecznie musi być przyjemne, ale płyta doskonale oddaje spektrum emocji, jakie wzbudzają lotniska. Rzadki to przypadek, żeby w trakcie odsłuchu naszła człowieka jakaś przyzwoita refleksja nad cywilizacją.
Czytaj recenzję!
The Sight Below – It All Falls Apart (Ghostly International)
Orkiestrowy rozmach, rozciągnięte w nieskończoność strzępy melodii, przetworzone gitary, gęste akordy syntezatorów, masywne ambientowe tekstury, delikatny rytm pulsujący podskórnie w metrum 4/4 i wielość dźwiękowych niuansów – na „It All Falls Apart” znalazły się wszystkie elementy muzyki Amerykanina, tyle że w innych niż wcześniej proporcjach. Rytmikę zredukowano do minimum, zaś na pierwszy plan wysunięto napierającą chmurę dronów układających się w majestatyczne motywy. Podwodne, amorficzne kompozycje The Sight Below przywołują na myśl ostatni koncert jakiejś widmowej orkiestry, która gra nadal pomimo zatonięcia statku.
Czytaj recenzję!
Toro Y Moi – Causers Of This (Carpark)
Chaz Bundick jest identyfikowany z szufladką znaną jako chillwave, którą ciężko uchwycić inaczej niż przez chmurę tagów: syntezatory, 80’s, sample, pętle, efekty, shoegaze, new-wave, synth-pop ambient, abstract hip-hop, lo-fi, słońce, ciepło, relaks, słodkie lenistwo, „ewrybady pomarańcze, wszyscy tańczą, ja też tańczę”. Upalone i zniekształcone beaty cztery na cztery, szumiące wokale, gęste opary klawiszy, buzujące basy i chropowate brzmienie rodem z taśm magnotofonowych – to wszystko jest bardzo seksowne i skłania do niezobowiązującego bujania. Świadomie czy nie, Bundick pokazał, że nawet wyblakłe klisze można odtworzyć sprawnie i ze smakiem.
Czytaj recenzję!
Trentemoller – Into The Great Wide Yonder (In My Room)
Na swoim drugim albumie duński multiinstrumentalista i producent przeważa szalę na korzyść bardziej organicznego brzmienia, zaledwie muskanego elektroniką. Ambientowo-dubowe podkłady przenikają się z tu ze swoistym quasi-techno, gęsto mielone gitary ścierają się z potężnymi bębnami, zaś niepokojące wokale rozprzestrzeniają się niczym mgła po Silent Hill. „Into The Great Wide Yonder” to muzyka niepokojąca, pełna grozy i atmosfery rodem z ostatnich filmów Lyncha, z „Inland Empire” na czele. Kapitalny, choć ponury materiał.
Czytaj recenzję!
We Love – We Love (BPitch Control)
Obiecujący debiut włoskiego duetu, przyjętego do zaszczytnego grona wytwórni BPitch Control. Ze swoim mroczno-erotycznym synth-popem znakomicie wpisują się w szeregi berlińskiego labelu, tuż obok soundtracku do „Berlin Calling” Paula Kalkbrennera, trzeciej (i niestety ostatniej) płyty Telefon Tel Aviv, a nawet niektórych utworów Modeselektor. Piero Fragola i Giorgia Angiuli wykroili swoje ulubione fragmenty lat 80. i przefiltrowali je przez nowoczesne aranżacje, tworząc dynamiczną mieszankę staroświeckiego popu ze współczesną elektroniką. Swoją drogą, to siódmy debiutancki longplay na niniejszej liście, co oznacza chyba, że nie był to zły rok.
Czytaj recenzję!
Na wyróżnienie zasługują także następujące epki:
Balam Acab – See Birds (Tri Angle)
The next big thing?
Blue Daisy & Anneka – Raindrops (Black Acre)
Getting bigger and bigger thing.
FaltyDL – Phreqaflex (Planet Mu)
Already big thing.
Milyoo – Dasein (Opit Records)
Soon-to-be-big thing.
Fayoh (clip) by milyoo (mēl-yü)
Pariah – Safehouses (R & S Records)
Knows-a-lot-of-big-things-and-can-make-a-great-use-of-them thing.
fajne podsumowanie, trochę do nadrobienia, ale jako, że większość mi „podchodzi”, to z chęcią zapoznam się z tymi nieznanymi:)