Święto bandy queer.
Gdy 3 lata temu singiel „Blind” wspinał się na szczyty popularności kolejnych serwisów i o projekcie Hercules & Love Affair zrobiło się głośno, było jasne, że już sama obecność Antony’ego Hegarty była w tym cyrku promującą trampoliną. Jeśli ktoś jednak sądzi, że jego głos to clue programu, Andy Butler (DJ i songwriter) właśnie udowadnia, że bez tej niekwestionowanej gwiazdy grupa skacze równie zgrabnie i wysoko.
Lider ma najwyraźniej szczęście do ludzi. Lojalna towarzyszka Kim Ann Foxman (projektantka biżuterii i weteranka nagich harców w nocnych klubach NY) przez ostatnie lata nie próżnowała, a o jej samodoskonaleniu wokalnym może zaświadczyć też cudownie zaśpiewany kower the XX „Shelter” (na znalezienie singla chyba nie ma co liczyć, ale można go posłuchać w internetowym radio). Poza Kim przy Butlerze wymieniła się cała ekipa, lecz w szeregach nie jest ani trochę mniej barwnie niż poprzednio. To ciągle to samo bezpretensjonalne, wyluzowane święto bandy queer, pełne wigoru rozwinięcie poprzednich pomysłów, kontynuacja fascynacji retro w tanecznych odmianach z kilku dekad. To w końcu kapitalne klawisze, funkowe linie basu, chwytliwe melodie, zapętlone automaty perkusyjne. Może jedynie trochę brakuje brawurowych dęciaków, za to bardziej klubowego szyku zadali Mark Pistel i producent Patrick Pulsinger. To jakby „Future Sound of New York”, MTV Grind i Party Zone w jednym. Butler jest zresztą radykalnie zafiksowany na tym punkcie, np. w swoim labelu MR.INTL skupia się na najlepszych czasach house’u i techno tak konkretnie, że nie chce słyszeć niczego, co brzmi jakby powstało przed 1985 lub po 1994 (!), paradoksalnie więc to właśnie projekt H&LA pozwala mu rozbrzmieć szerzej, bardziej miękko i przestrzennie.
Wracając do ludzi, spektakularnie jawi się historia dołączenia do grupy Shauna Wrighta. To ten, który czaruje w „My House”. Potężny człowiek o soulowym głosie wyróżnił się z tłumu na koncercie H&LA kapitalną zabawą i fryzurą ala Sylvester (ejtisowy piosenkarz soulowy), potem wystarczyła już tylko demówka przesłana e-mailem. „My House” to zresztą klasyka gatunku, hołd złożony Chicago house i złotej erze 4/4 z przełomu lat 80. I 90. Dziewczyny przy mikrofonach robią tam cuda.
W kolejnym killerze („Answers Come in Dreams”) wirują odłamki późnych lat 70., wiją się gitary i syntezatory. Plus hipnoza na wokalu – Aerea Negrot już chyba wszystkim kojarzy się z Grace Jones. „Step Up” (z Kele Okereke z Bloc Party) to pop-house eksplorujący kolejne rewiry lat 90. ala Black Box. Minimalową niespodziankę niesie „I Can’t Wait” (znany już fanom ze składaka remixów „Sidetracked”) i towarzyszące Kim wsamplowane klubowe wokalizy. „Falling” to czyste M People. Rzutem na taśmę i lotem błyskawicy balangę puentuje „Visitor” i niespotykana u nich wcześniej motoryka 125 bpm. Oto sześć świetnych promieni światła w świecie blue i niechybna plajta producentów napojów energetycznych.
Reszta płyty zwalnia: Butler eksperymentując legitymizuje talent nieograniczający się jedynie do parkietowych przytupajek (wszak piosenki pisał już jako młodziak), przyprawia całość odrobiną subtelności i elegancji. Dumą Butlera (sam tam śpiewa) i uroczą faworytką z tej grupy, bujającą się na marimbie i drewnianych dęciakach jest „Blue Song”. Pozbawiony bitu finał, kower hitu „It’s Alright”, po tanecznych wersjach Sterling void & Paris Brightledge i Pet Shop Boys, to już czysta przewrotność z ich strony.
Nie każdego przekona pulsujący, zaaranżowany wokół gitary soulowo-folkowy „Boy Blue” (rozliczający się z młodością, napisany na podstawie fraz, które Andy skomponował przed laty). „Leonora” – niby na wzór „Atheny”, w średnim tempie, mimo elektronicznych ozdóbek wypada dość mdło. Z tanecznych średnio jawi się „Painted Eyes”, lecz bronić się może jako brzmieniowy pomost między self-titled poprzedniczką a „Blue Songs”. Tych kilka zaledwie ładnych utworów nie jest w stanie jednak osłabić satysfakcji. Podobnie jak fakt, że po tym, jak już raz wstrząsnęli sceną szeroko pojętego disco-house’u, teraz niektórym pewnie brak będzie spektakularnego zwrotu. A mnie się podoba to, że Butler jest konsekwentny, lecz nie monotonny, cytaty uzupełnia nowymi rozwiązaniami i dalej maszeruje zamaszystym tanecznym krokiem.
Gdy Andy Butler chodził na zajęcia, mijał w Soho sklep z ciuchami, którego właściciel puszczał w tle mixtape’y z zapomnianymi rarytasami lat 80. i wcześniejszych. Tak poznał kawałki Cerronea czy Arthura Russela. Pewnego dnia sprzedawca, zamęczany o tracklisty, orzekł „To twoja muzyka. Twoja historia. Idź odkrywaj tę muzykę i graj dla ludzi!”.
Przepis na sukces tej barwnej bandy jest jak widać prosty: luz, szczerość, afirmacja indywidualności. Mają dobry humor, serce do tych brzmień i jaja. Bez krzty ironii kreślą kapitalny muzyczny pastisz.
Moshi Moshi | 2011
giero giero ko ko ko ko ko turrrapakakoko!
@laudia dziękuję 🙂
Ta recenzja jest świetna! Nie pamiętam, żeby na NM ktoś pisał z takim luzem! Wreszcie bez napinki, patosu i zbędnych dyrdymałów. Gratuluję pani Kozłowskiej za to, że wpuściła tu trochę świeżego powietrza!
A co do samej płyty, to jednak mnie rozczarowuje. Mimo olbrzymiego potencjału materiał nie jest tak przebojowy jak debiut i niestety zamula. Chociaż mile wychwytuję echa brzmień mojej ulubionej kapeli z dzieciństwa – Technotroic! Pozdrawiam!
w którym poznańskim gejowskim klubie to puszczają i kto tam ze mną pójdzie? ;P
Włala, być moze istnieje prostsza droga, ale ja to sły szałam tu http://www.beatsinspace.net/playlists/520
laudia, zapodaj linczem do tej wersji shelter, proszę 🙂
poza tym w kuluarach mówi się, że najbardziej brakuje Nomi, ale ja tego braku jakoś wyraźnie nie odczuwam… świetny album, bez Antka i wbrew nieprzychylnym recenzjom, np. Guardiana, wspaniale się bronią