Wpisz i kliknij enter

Hype Williams – One Nation


Hype Williams jest jednym z tych zespołów, o których bez Internetu nie sposób byłoby się dowiedzieć. Dokonując powierzchownych oględzin, doszedłem do wniosku, że będę mieć do czynienia z typowym tandemem, gdzie kobieta krzyczy lub dyszy coś niezrozumiale do mikrofonu, mężczyzna zaś stoi z tyłu i kręci gałkami. No bo ilu już takich było na przestrzeni tych ostatnich kilku lat? White Ring, Visions Of Trees, Tearist, Dream Boat – docierali do mnie z różnym skutkiem i choć daleko mi do fascynata „nowego mroku”, to wieloma pozycjami uraczyłem się niesłychanie.

Krótko po rozdziewiczeniu albumu, zacząłem się zastanawiać, czym tak naprawdę kieruje się blogosfera przy ustawianiu cotygodniowych pewniaków. Komora maszyny losującej jest pusta, następuje zwolnienie blokady? Internetowe hipsterstwo ściemnia nie lepiej, niż komercyjne molochy. Dmucha te kolorowe baloniki, wiesza na RapidShare, a po paru dniach igły idą w ruch, by zrobić miejsce na nowe. Tak, uogólniam, czasem wyłowi smaczne kąski. Bywa niekiedy też tak, że zespoły same ograniczają się do roli jednorazowych zajawek. Przykładowo, pojęcia nie mam, dlaczego tak wiele witch houseowych projektów, tłoczy tyle patosu do i tak już mocno przerysowanych dźwięków. W rezultacie, ich odbiór przypomina raczej ścieżkę zdrowia, niż konstruktywny relaks. Co za frajda układać kostkę Rubika, ocierając pot z czoła?

Przy „One Nation” napociłem się niemało. Album rozpoczyna futurystyczny „Ital”, przywołujący post-apokaliptyczne obrazki ze starych filmów sci-fi. Zakurzone syntezatory wypluwają pojedyncze dźwięki, a Mad Max człapie się niemrawo po pustyni, w rytmie patetycznych bębnów i astygmatycznych basów. Suchary zjedzone, czas na „Untilted”. Jestem daleki od zachwytu nad tym przykrótkim numerem, jest w nim jednak coś, za co kocham takie zespoły jak Hype Williams – mam na myśli, to niedopowiedziane niedopowiedzenie, tak charakterystyczne dla hipnagogicznego nurtu. Zimny głos przypominający Jacka z kapeli Salem rozpoczyna monolog, a w tle rozlega się przejmujący, IDMowy synth przypominający „Geogaddi”, zestawiony z oldschoolowym, perkusyjnym automatem. Zjadliwe, choć nie powiem, by specjalnie smaczne, przynajmniej nie na tyle, by strawić odgrzanego kotleta w postaci narkotycznego „Untitled (And Your Batty’s So Round)” z końca albumu. Umiłowanie monotonii godne podziwu. A gromkie brawa za tupet.

Nostalgiczny „William, Shotgun Sprayer” ciągnie jeszcze krzywą przed siebie, wrzucając na krążek nieco więcej rytmiki. Atonalne dźwięki wysuwają się naprzód, a gorąca egzotyka rozegrana na dwa, dziecięce pianina, walczy z ciężkimi powiekami popołudniowej drzemki. W stan mistycznej medytacji próbuje nas wciągnąć „Businessline”. Zwalnia do granic możliwości, mamiąc wyginającymi się jak wąż melodycznymi liniami i tubalną, perkusyjną stopą. Wówczas, uśmiechnąłem się sam do siebie, uświadamiając sobie jakie te dźwięki są biedne i zwyczajnie nieciekawe. Rozlegają się syczące hi-haty sąsiedniego „Warlord” i okazuje się, że słucham tylko marnej, a przede wszystkim nieudolnej kopii Ariela Pinka, przyprawionej dla niepoznaki hauntologią wyjętą z piosenek SLEEP ∞ OVER lub gitarowym hałasem Garyego Wara, jak ma to miejsce w przesterowanym „Jah”. Wciskając taki kit, Hype Williams musi mieć słuchacza za totalnego kretyna.


„Dragon Stout” to aluzja do otwierającego „Isle” ograniczająca się do nic nie wnoszącego skitu. Tony rozjeżdżają się, zaćpany głos odbija się od ścian. Poza tym wszystko po staremu, cellosy zawodzą z grobową powagą, grając na bliźniaczą melodię. Chwilę potem, równie rozbudowany „Homegrown”, prezentujący jakiś wyjątkowo specyficzny rodzaj abstrakcji opartej na losowo ustawionych perkusjonaliach oraz całkowicie nieczytelnych smyczkach, naturalnie tych samych, które już dwa razy mieliśmy zaszczyt usłyszeć. Nie wiem, może jestem za głupi, by to zrozumieć. Choć muszę przyznać, że „Your Girl Smells Chung When She Wears Dior” jest nieco intrygujący, dźwięki przypominają R&B, pokruszone na drobne kawałeczki, doprowadzając tym do rozpaczy piętnastoletnie damy, wieszające postery z R. Kellym nad łóżkiem. Na otarcie łez duet zaczyna grać zblazowany dance, jednak „Unfaithful” kończy się szybciej, niż którykolwiek numer z albumów Washed Out, co powoduje u nich jeszcze większy lament.

Minimalizm „MITSUBISHI” może i byłby pociągający, gdyby nie rozciągnięcie mało absorbujących fraz na czas wystarczający, by móc zmierzyć sobie temperaturę. A więc, nie jest ważne czy utwór będzie trwał minutę czy siedem – tu i tam otrzymam bezproduktywne międlenie oklepanych patentów. Gdyby każdy kawałek brzmiał tak jak harmonijny „Break4Love”, mielibyśmy jedną z najlepszych pozycji tego gatunku, jakie ukazały się w tym jeszcze całkiem świeżym roku. Dawno już nie słyszałem tak ciepłego i gęstego ambientu, który potrafiłby zatrzymać mnie przy sobie na dłużej. Zapętlam raz i jeszcze raz i jeszcze, nie mogąc się wybudzić. Wielka szkoda, że licha płyta zawiera w sobie takiego rodzyna, przepadnie wraz z nią na wysypisku miernoty.

„One Nation” to ciężkostrawny i bardzo bezpłciowy album, choć zdarzały się gorsze. Odnoszę wrażenie, że duet Hype Williams nie potrafi znaleźć pomysłu na siebie i swą muzykę, siląc się sztucznie na bycie drag. Błyski światełka w tunelu są praktycznie niewidzialne, a droga do spłodzenia materiału wysokiej klasy, w mojej opinii, jest jeszcze bardzo długa i kręta. Witch house poradzi sobie bez Hype Williams, który bez famy jaką rozpuszczono na undergroundowych portalach, pozostaje tylko nic nie znaczącym projektem dwóch osób, którym się coś wydaje. Stanowczo odradzam.

hipposintanks.bigcartel.com

Hippos In Tanks, 2011







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
4 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
kris
kris
12 lat temu

nie to żebym miał coś do autora recenzji, podzielam opinie na temat np. 2562 – Fever

kris
kris
12 lat temu

nie zgodzę się z tą recenzją, płyta bardzo mi się podobała, zresztą jak większość dźwięków od hype williams, ta muzyka to nostalgia, dociera do mnie w 100%

jednak każdy ma prawo do swojej oceny

keisuke
keisuke
12 lat temu

Może to moja ignorancja, a może urok owego post-apokaliptycznego, hipnagogicznego i nostalgicznego klimatu, ale… bardzo mi się podoba 🙂 Do tego uśmiałem się jak norka widząc clip kawałka Your Girl Smells… z fragmentem Nieustających wakacji Jarmuscha, gdzie niejaki Aloysious Parker radośnie tańczy do jazzu Charlie Parkera 🙂 Równie wdzięczny byłby Fred Astaire, gdy stepował chodząc po suficie 😀

mutter disckretion
mutter disckretion
13 lat temu

dźwiękowa godzina zero i prywatny Oscar za recke !!! 🙂

Polecamy