Wpisz i kliknij enter

Hybrydowość dyktuje współczesny sposób konsumowania muzyki – rozmowa z Naphtą

Instrumenty, narracje, winyle.

Naphta – producent, DJ, multiinstrumentalista i dziennikarz, który niedawno – we współpracy z wieloma wybitnymi artystami – nagrał album “Naphta and The Shamans”. Poniżej zapis rozmowy o hybrydowości muzyki, nowych trendach na scenie klubowej oraz sposobach, dzięki którym można trochę od nich uciec.

Emilia Stachowska: Działasz w wielu projektach i nawiązujesz do naprawdę różnorodnych brzmień, których wspólnym mianownikiem jest (mniej lub bardziej) klubowe echo. Opowiedz trochę więcej o twoich przedsięwzięciach.

Naphta: Pierwszym i najważniejszym jest Naphta. Pod tym szyldem produkuję i gram jako DJ i live actowiec. Na przestrzeni ostatnich dwóch lat przesunęło się to bardziej w stronę obcowania z instrumentami, a oddaliło od muzyki klubowej. Stąd też Naphta and The Shamans – zespół grający moje utwory na żywo, w którym odpowiadam za elektronikę, gitarę basową i perkusjonalia. Nie znaczy to jednak, że porzuciłem dj’ing czy muzykę klubową. Mimo mojego zawodu sceną klubową – szczególnie jej konformizmem i brakiem odwagi oraz kreatywności – wciąż uwielbiam grać sety, a w tym roku wyjdą winyle z moimi bardziej klubowymi kawałkami. Działam też w eksperymentalnym trio BRAKI, który tworzę z Kasią Konachowicz i Janem Stulinem (oboje grają gościnnie na moim ostatnim albumie). To bardzo otwarty projekt, nagraliśmy ambientową kasetę dla Pawlacza Perskiego, ale np. na Festiwalu Malta w czerwcu gramy serowe taneczne kawałki w basenie z drag queens. Niedawno wróciłem do nagrywania z Jędrkiem Jendrośką, z którym zaczynałem poważną przygodę z klubami. Dawniej prowadziliśmy serwis Lineout.pl, produkowaliśmy i graliśmy jako Pvre Gold, organizowaliśmy razem imprezy. Teraz wracamy pod nazwą Solar Drums – pierwsza EP-ka jest już praktycznie gotowa, jest zaskakująco wiksiarska i big roomowa, ale oparta na interesujących samplach z całego świata. Na koniec zajawię Rzęsy i Rosę – afrokrautrockowy zespół, w którym gram na basie, pierwsze koncerty pewnie wkrótce!

Konformizm oraz brak odwagi i kreatywności? Możesz rozwinąć ten wątek?

Jest bardzo dużo ciekawej muzyki w obrębie kultury klubowej, ale przez “użytkowość” muzyki klubowej i w pewnym sensie podporządkowanie oczekiwaniom publiczności, dominuje koniunkturalizm. To naturalna kolej rzeczy – od kilku lat (i pewnie przez kilka następnych) dominuje techno, kiedyś to był np. DnB. Kiedy zaczynałem swoją przygodę z dj’ingiem na poważnie, mniej było ludzi zainteresowanych clubbingiem innym niż hity z radia, ale imprezy były dużo bardziej różnorodne. Dzisiaj klubowej publiczności jest dużo więcej – co naprawdę cieszy – ale oferta klubów stała się dużo bardziej zhomogenizowana. Nie mam pretensji o ten stan rzeczy, ale na pewno nie zachęca mnie to do wychodzenia z domu w weekend. Jeśli chodzi o produkcje, tutaj zawsze będą trendy – czasem to będzie disco house, czasem tropikalny house itd. I zawsze będą ludzie, którzy tym trendom będą hołdować. I to przynosi korzyści – bardzo czasowe, oczywiście, ale jednak korzyści. Widzę to nawet u osób bliskich mi towarzysko czy muzycznie – muzyka Kornela Kovacsa czy Baby Stiltza mocno ucierpiała na jakości, od kiedy zaczęli odnosić większe sukcesy. Uprawnione jest pytanie: czy zaczęli odnosić większe sukcesy właśnie dlatego, że odrobinę spasowali z kreatywnością? Cykliczność, ciągła walka o hype, dostosowywanie się do publiczności albo kaprysów blogosfery – to w kulturze klubowej gasi kreatywność. Wracając do techno: myślę, że jego popularność to bardzo naturalna kolej rzeczy – to pojemne hasło (ludzie mówiący “lubię techno”, “idę na techno” itd. bardzo często mają na myśli po prostu muzykę 4×4), a sama muzyka jest w jakimś sensie odzwierciedleniem naszych odhumanizowanych, technokratycznych czasów. Plus, można się w niej totalnie zatracić i nie myśleć o niestabilnym, frustrującym świecie. Rozumiem zjawisko, szanuję masowość tego wielkiego techno zrywu (było nie było, to jednak muzyka alternatywna), ale fajnie by było potańczyć częściej do różnorodnych dźwięków.

Do jakich dźwięków zatem dobrze ci się tańczy?

Oczywiście zależy! [śmiech] Ale najczęściej lubię bardziej złożone rytmy – zazwyczaj inspirowane, bądź wprost z Afryki, od gqomu po afrobeat. Uwielbiam połamaną scenę Wielkiej Brytanii – np. UK funky. Nowe, postklubowe brzmienia też do mnie trafiają – można je usłyszeć np. na imprezach Mestico czy regime. Nie znaczy to, że nie tańczę do techno czy house’u! Nie tak dawno we Wrocławiu grał DJ Bone, jego set był wprost fenomenalny. Mam swoje preferencje, ale jeśli set jest ciekawie zagrany, z mocną selekcją, mogę bawić się niezależnie od obranej stylistyki.

W wywiadzie, który ukazał się pod cyklem “Odbiornik” powiedziałeś, że masz słabość do wszystkiego, co wiąże się z Egiptem. Opowiedz o tym trochę więcej.

Starożytność była moją pasją jakoś do dziesiątego roku życia – w nieoczekiwany sposób pasja ta powróciła, kiedy Sun Ra stał się moim muzycznym bohaterem. Ale nowy album raczej nie kanalizuje tych fascynacji w żaden sposób – może poza piramidami na okładce. [śmiech] Uwielbiam egipskie skale, czy np. twórczość Salaha Ragaba, ale tym razem trzymałem te inspiracje na wodzy. Może uruchomię je przy okazji następnej płyty!

Te inspiracje trzymałeś na wodzy, a które z kolei wypłynęły podczas tworzenia materiału?

Staram się nie ustanawiać rzeczy przed twórczym procesem, więc jeśli okazywało się na końcu, że wypłynęła ze mnie ta czy inna inspiracja, to było raczej pod- czy nieświadome. Ale kilka decyzji było w pełni przemyślanych – “Stalking Knights” miał nawiązywać do purpurowego dubstepu z Bristolu, “Firelink Shrine” do dubu (chociaż tutaj sporą rolę odegrał Bartek Kruczyński), a “Explorer’s Judgement” do disco. Jednak większość utworów swoje właściwe barwy pokazywała na samym końcu procesu. Np. stoner rockowy charakter “Endurance” jest nieświadomym efektem moich długich, zadymionych sesji z płytami Earth, Date Palms, czy Elder. Nie są to translacje tych stylów na moją muzykę, bardziej odległe echa.  

W jednym z wywiadów stwierdziłeś, że obecnie zauważyć można większy głód zespołów niż kilka lat temu oraz – że powstaje sporo hybryd, łączących różne gatunki. Mógłbyś rozwinąć tę myśl?

Myślę, że poza konkretnymi niszami – np. muzyki ekstremalnej – zespoły o tradycyjnym instrumentarium będą tracić na znaczeniu. Publiczność przyzwyczaiła się do elektroniki, w końcu tak wygląda większość naszego życia, czy to z komputerami, czy ze smartfonami. Hybrydowość dyktuje współczesny sposób konsumowania muzyki – można skakać z gatunku na gatunek w sekundę. Nie mówiąc o tym, że ciężko powiedzieć coś nowego trzymając się sztywnych ram gatunkowych – przez ostatnie dziesięciolecia powstało tyle muzyki, że nawet jeśli rezygnuje się z innowacji, trzeba zrobić cokolwiek, żeby się odróżnić. Z drugiej strony, jest sporo projektów, które rozwijają instrumentarium o interesujące narzędzia, często z całego świata. Obie tendencje świetnie reprezentuje katalog Instant Classic, ale patrząc na scenę muzyki bardziej popularnej – chociażby MIN t, która gra z perkusistą w otoczeniu swojej elektroniki. Nawet świat najbardziej zacietrzewionego dresiarza ma w sobie elementy globalizacji (np. w formie kebabów) i tę bezgraniczność współczesności czuć w muzyce.

Z drugiej zaś strony, Naphta and The Shamans wypada na tle tego wszystkiego niezwykle świeżo. Do projektu zaprosiłeś wielu znakomitych muzyków, wspominałeś też, że tym razem spotykaliście się w studio, kiedy to wcześniej kolaboracje i współprace miały charakter raczej korespondencyjny.

Rzeczywiście, ta fizyczna obecność zrobiła sporą różnicę. Jest jeden korespondencyjny współpracownik na płycie, Paweł Stachowiak, ale i tak widzieliśmy się w studiu. Puszczałem mu utwór, do którego miał się dograć, sporo rozmawialiśmy o tym osobiście. Oczywiście, wciąż bardzo lubię styl pracy przez wysyłanie sobie ścieżek – to trochę muzyczne jajko z niespodzianką, sam proces ściągania pliku może być ekscytujący. [śmiech] Ale doświadczenie wspólnego jammowania jest niesamowite i daje wspaniałe efekty. Zresztą, bardzo lubię i samotne jammowanie – i tak właśnie powstała większość płyty. Siadałem z gitarą czy basem, tworzyłem jakiś rytmiczny szkielet i leciałem. Dogrywanie perkusjonaliów i bębnów też było sporą zabawą, która nauczyła mnie jeszcze większego szacunku do perkusistów i perkusistek!

Album “Naphta and The Shamans” opatrzony jest na Bandcampie następującymi tagami: ambient, house, balearic, stoner rock, afrobeat, ale – wbrew pozorom – materiał ten jest niezwykle spójny, akcenty są rozłożone równomiernie. Co jest tutaj głównym spoiwem, co łączy wszystkie elementy?

Myślę, że głównie moje specyficzne podejście do brzmienia. Sam miksuję swoje utwory i to ważna część procesu twórczego. Przy tej płycie spróbowałem zrobić to z kimś innym, ale nie wyszło to najlepiej, dlatego wróciłem na sprawdzoną ścieżkę. Mam swoje patenty na brzmienie i aranżację, np. sporo małych instrumentów perkusyjnych i przeszkadzajek, które służą za spoiwo całości. Mam też słabość do określonego rodzaju melodii (opartego głównie na afrykańskich pentatonikach), co może być znaczącym czynnikiem. Oczywiście, spora część tego wszystkiego to intuicja, więc jeśli ktoś mówi, że to spójny album, to sygnał dla mnie, że z moją intuicją nie jest tak źle! [śmiech]

W bandcampowej notce pojawia się też hasło “eskapizm” – głównie w odniesieniu do wokaliz i tekstów.

Nie czuję się na siłach, żeby robić muzykę “z przekazem”. Może jeszcze nie teraz. Jestem bardzo polityczną i zaangażowaną osobą, ale muzyka służy mi za wehikuł do innego świata, do ucieczki od frustracji i gniewu, jakie wywołuje życie w Polsce. Dlatego sięgam po inspiracje z gier wideo, światów fantasy, science-fiction, a nawet kiczowatego metalu. Stąd taka, a nie inna okładka – w równym stopniu inspirowana Thousand Sons z gry Horus Heresy, co Sun Ra i Iron Maiden. Wybrałem Zbioka bardzo świadomie, bo wiedziałem, że zrozumie, o co mi chodzi. Jeśli mowa o wokalizach, to mimo, że słucham dużo muzyki, w której się śpiewa, nie chcę, żeby na moich płytach były teksty. Dlatego Kuba śpiewa coś w wymyślonym języku na początku i końcu “Naphta and The Shamans”. Jeśli wokal jest obecny, to na tych samych zasadach, co reszta elementów – bardziej jako kolejna tekstura, aniżeli dominanta.

Mimo wszystko, album ten nie jest pozbawiony narracji, a wpływ na nią ma np. kolejność utworów, jakie znalazły się na albumie. Jakie historie kryją się za “Naphta and The Shamans”?

Trudno mi powiedzieć, bo jednak wolałbym, żeby każdy zbudował swoją własną narrację. I owszem, brak tekstów nie oznacza braku narracji. Ale dla mnie ważne jest zbudowanie wrażenia, wysłanie sygnałów, które każdy zinterpretuje sam. Mocno inspiruje mnie seria gier Dark Souls, której twórca, Hidetaka Miyazaki, stawia na to, że gracze i graczki sami opowiedzą sobie historię na podstawie śladów, które można znaleźć w świecie gry. Chciałbym, żeby ten album działał w podobny sposób – jest początek, jest koniec, ale to, co pomiędzy, należy do odbiorcy. Plus, podobnie jak w Dark Souls, “Naphta and The Shamans” to cykl, album, który ma się powtarzać, żeby odkryć jakąś prawdę. Czym natomiast jest ta prawda, to już kwestia jednostkowa.

Dlaczego zdecydowałeś się na wydanie tego materiału akurat na winylu?

Zawsze wolę współpracować z wytwórniami, które wydają muzykę na tym nośniku. Może jestem stary, ale lubię mieć materialny dowód mojej pracy. Nie mówiąc o tym, że materialny nośnik tworzy z muzyką całościowe dzieło sztuki. Okładka robi wrażenie w internecie, ale to nic w porównaniu z tym, kiedy patrzy się na nią w formacie LP. Poza tym gram z płyt, w domu słucham muzyki głównie z płyt, po prostu lubię winyl. Brzmienie to też jakiś czynnik, ale Paweł Bartnik, który zmasterował album, odwalił doskonałą robotę i nieważne, czy słucha się tego z winyla, czy z mp3, doświadczenie jest dobre.

Kończąc już naszą rozmowę – mówisz, że obecnie największa uwaga skupiona jest na techno, a jak sądzisz, co będzie po nim? I gdzie w tym wszystkim będą twoje projekty?

Hmm, co po techno? To rozmowa, którą toczę z różnymi ludźmi od kilku lat raz w tygodniu i nikt nie umie powiedzieć, co to może być. [śmiech] Może z techno wyewoluuje jakaś nowa forma? Może w opozycji do mechanicznej motoryki przyjdzie masowy powrót do połamanych brzmień (na co wskazywałaby teoria hardcore continuum)? Ciężko stwierdzić, bo może to być trend kompletnie poza moją zdolnością przewidywania i to zawsze jest ekscytujące w muzyce – ciężko przewidzieć, co stanie się dalej. Moje projekty są raczej niszowe i zazwyczaj stoją z boku trendów. I nie jest to żaden manifest, po prostu czuję się dobrze robiąc jakieś swoje szaleństwa na boku, nie odnosząc się do końca do zasad. Jako publicysta muzyczny śledzę tyle, ile się da z uwagą i otwartością – z zawodowego obowiązku, ale i obawy, żeby nie zostać dziadkiem Simpsonem krzyczącym na chmury. Jako muzyk, czuję się zwolniony z takiego obowiązku i po prostu robię to, na co mam ochotę. Bez kalkulacji, bez brania rynkowych realiów i muzycznych trendów pod uwagę. W karierze mi to nie pomaga, ale psychicznie to zbawienie! [śmiech]

Bardzo dziękuję za rozmowę!

autor fotografii: Hubert Misiaczyk







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Inline Feedbacks
View all comments
Ag
Ag
5 lat temu

Naphta jest super!

Polecamy