Wpisz i kliknij enter

Peter Broderick w klubie Pod Minogą – relacja

W ostatni dzień marca, w poznańskim klubie Pod Minogą odbył się koncert multiinstrumentalisty Petera Brodericka, kończący jego mini-trasę po naszym kraju, który odwiedził po raz pierwszy. Na dobry początek wieczoru wyświetlony został film „An Island”, poświęcony grupie Efterklang, w reżyserii Vincenta Moona. Jego prezentacja, w przeciwieństwie do koncertów w Krakowie i Wa-wie, miała w ogóle nie dojść do skutku. W jej miejsce, swój live act przedstawić miał debiutujący producent muzyki ambient/ drone – Szymon Kaliski. Wilk był jednak syty, a i owca cała, bowiem poznańska publiczność jako jedyna, miała możliwość uczestniczyć we wszystkich trzech wydarzeniach, jakie już parę dni wcześniej skutecznie ostrzyły mój muzyczny apetyt. Brawo dla organizatora.

Po nieznacznym opóźnieniu rozpoczął się pokaz. Pomijając fakt, iż sam projektor umiejscowiony na scenie, był nieco mały i obcinał obraz z obu jego stron, a grupka zniewieściałych Anglików za moim plecami, skutecznie uniemożliwiała mi pełny Wokalne improwizacje w czasie przejażdżki po malowniczym lesie, to jedne z tych momentów, które potwierdzają reżyserski kunszt Moona. odbiór filmu, swoimi stanowczo zbyt głośnymi bon motami, to film sam w sobie zachwycił mnie swą oryginalnością i sposobem przedstawienia wesołej ekipy Efterklang. Broderick i spółka dają się w nim poznać przede wszystkim jako ludzie, którzy noszą w sobie wielką pasję do muzyki. Kamera towarzyszy im podczas muzycznych eksperymentów realizowanych na tajemniczej, duńskiej wyspie, której zakątki stanowią przyjemne dla oka tło dla folktronicznych dźwięków zespołu.

Otwartym pytaniem jest jedynie sens emisji tego rodzaju filmów wśród nie do końca skupionej publiki, bowiem specyficzna, „milcząca” forma tego obrazu, co rusz zagłuszana była przez niezbyt miły dla ucha „field recording” – ktoś dopiero siadał, ktoś wychodził przypadkiem tłukąc kufel. Fakt, to osoba Petera była centralnym punktem programu, więc co słabiej zorientowani widzowie zwyczajnie odpuścili sobie wstępy, w mojej opinii całkiem niesłusznie. Sceny z wspólnym muzykowaniem zespołu wraz z dziećmi i lokalnymi artystami w rytmie huku kolorowych balonów, czy wokalne improwizacje w czasie przejażdżki po malowniczym lesie, to jedne z tych momentów, które potwierdzają reżyserski kunszt Moona.

Po krótkiej przerwie na papierosa, rozlegają się pierwsze dźwięki live actu Szymona Kaliskiego – ascetyczne i pełne nostalgii, znanej z jego ubiegłorocznego wydawnictwa „Out Of Forgetting”. Szymon, to artysta niesłychanie skromny i można było odnieść wrażenie, że był nieco speszony podczas czwartkowego występu. Kaliski wyrasta na jednego z najbardziej obiecujących producentów polskiej sceny ambient. Schowany cały czas za ekranem laptopa, nie odrywał oczu od swoich zabawek, wrzucając w membrany ambient w najczystszej postaci. Obyło się bez fajerwerków i okrzyków zachwytu, choć wiele fragmentów jego występu, udowodniło mi trzy rzeczy – Kaliski wyrasta na jednego z najbardziej obiecujących producentów polskiej sceny ambient, jego muzyka jest zbyt minimalistyczna, by dostrzec akustyczne niuanse w inny sposób, niż leżąc na wznak na kanapie w domowym zaciszu, a osoba jej autora zdecydowanie rośnie w oczach, kiedy zaczyna eksperymentować z mrokiem, zostawiając światło na pastwę losu.

Dobrym tego przykładem niech będzie fakt, że najjaśniejszym punktem występu były jego końcowe minuty, kiedy Kaliski przestał improwizować z jasnymi dźwiękami fortepianu, zapętlając je i modyfikując, a zaczął wypuszczać mroczne wstęgi droneu. I kiedy już zacząłem na dobre się wciągać, Szymon nagle podniósł wzrok znad komputera, omiótł nim widownię, ukłonił się i czmychnął ze sceny.

Po kilkudziesięciu minutach przygotowań do koncertu Petera Brodericka, głównej gwiazdy tamtejszego wieczoru, sala już zdążyła wypełnić się po brzegi. I tylko słowo „gwiazda” jakoś zupełnie nie pasuje mi do człowieka, który zaraz potem wyszedł na deski poznańskiej Minogi – smukły, tajemniczo uśmiechnięty gość we flanelowej koszuli, Bezsprzecznie, amerykański kompozytor ma bardzo dobry kontakt z publiką. niemal szeptem witający się z publicznością, wyrażając przy tym autentyczną radość z możliwości zagrania w naszym kraju.

Chwilę później w totalnej ciszy i lekko tylko słyszalnych szmerach wśród publiczności, rozpoczął melancholijny „Sideline”, śpiewając z zamkniętymi oczami, donośnym głosem. Potem usiadł przy fortepianie, by gładko przejść do „Human Eyeballs On Toast”, hipnotyzując stoickim spokojem i zwyczajnym urokiem jego ciepłych jak ogień w kominku piosenek z ubiegłorocznego „How They Are”. Kiedy tak patrzyłem na jego grę, pomyślałem, że to właśnie jeden z tych wykonawców, których nie da się nie lubić.

Ostatnie akordy klawiszy zgasły, Peter sięgnął po gitarę i rozległy się dźwięki „Below It”, a mroźne obrazy z teledysku momentalnie stanęły przed moimi oczami. Artysta zakończył numer fantastycznym folkowym akcentem, składając ręce na ustach i mocarnym głosem wykrzykując coraz głośniej – „And with his fingers he would push and with his fingers he would pull!”. Wiele razy można było również przekonać się, że Broderick to człowiek o dużym poczuciu humoru, podczas jego koncertu można było uświadczyć kilka sytuacji w których jego zachowanie wywołało wśród publiczności salwy śmiechu. Bezsprzecznie, amerykański kompozytor ma bardzo dobry kontakt z publiką.

Ciekawym eksperymentem, który przewijał się od czasu do czasu podczas całego wieczoru, był motyw z zapętlaniem dźwięków instrumentów i dokładaniem do nich kolejnych. W rozbawienie wprawił mnie moment, gdy Peter zapętlił gitarowy akord, kończąc go słowami „Dzięki!”, chwycił za skrzypce, a owe podziękowanie wieńczyło każdorazowe dołożenie nowego motywu do utworu będącego nota bene autorstwa jego ojca. Jak na dłoni było widać, że facet ma dystans do swojej muzyki, kiedy grając na skrzypcach zszedł ze sceny i wolnym krokiem jak uliczny grajek wędrował po klubie lub gdy rozpoczynając fortepianowy song, w morderczym tempie wybijał dłońmi rytm po całym fortepianie.

Bardzo miłym punktem programu był również urodzinowy „Happy Birthday” dla jednej z osób siedzącej wśród widowni zagrany na… pile. Oryginalny instrument nie był wykorzystany jednorazowo, bowiem już po chwili mogłem posłuchać improwizowanej kompozycji z jego udziałem, przeplatany grą na skrzypcach i gitarze, loopowanych starym sposobem. Później przyszedł czas na klasyczne utwory z jego repertuaru, choćby takie kompozycje Grając na skrzypcach, zszedł ze sceny i jak uliczny grajek wędrował po klubie. jak pełen ekspresji „Not At Home”, słoneczny „With The Notes In My Ears” czy zagrany na koniec koncertu kawałek „Hello to Nils”, który w rozmarzonym tonie zakończył świetny koncert muzyka.

Zakończył jedynie pozornie, bowiem już po chwili Broderick wrócił na scenę i z szelmowskim uśmieszkiem, w jednej ręce trzymając skrzypce, a w drugiej gitarę, zapytał nas na jakim instrumencie ma teraz zagrać. Ktoś z publiczności krzyknął, że na obu równocześnie, co wywołało ogólne rozbawienie. Ostatecznie artysta zagrał gitarowy „Maps”, pijąc nasze zdrowie i żegnając się w wesołej atmosferze.

I tak zakończył się ten smutno-radosny wieczór w poznańskim klubie Pod Minogą. Pomimo paru niedoskonałości i stosunkowo średniej kulturze publiczności, koncert Petera Brodericka to event, który zdecydowanie warto było zaliczyć. Jego muzyka ma niesamowity klimat, który rośnie w siłę w bezpośrednim kontakcie z muzykiem Efterklangu. Pozostaje mieć nadzieję, że przy okazji jego nowych wydawnictw po raz kolejny odwiedzi nasz kraj – jego nostalgia połączona z charakterystycznym poczuciem humoru, to mieszanka, której nie potrafiłem się oprzeć.

Zdjęcia: Jarema Drozdowicz







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy