Wpisz i kliknij enter

Swarms – Old Raves End


Kiedy przed pięcioma laty Will Bevan wydał swój debiutancki album jako Burial, świat muzyczny padł na kolana niczym muzułmanie przed Hadżarem. Ponieważ premiera płyty zbiegała się w czasie z boomem na dubstep, Brytyjczyka niemal automatycznie podciągnięto pod ten gatunek. Tymczasem ten tajemniczy producent jedynie zapożyczał pewne elementy dubstepu, aby zbudować własny, całkowicie unikalny styl.

Styl ów łączył w sobie ambientowe przestrzenie, głębokie basy, 2stepową rytmikę i dubowe efekty z naciskiem na rewerberację i delay. Okazał się też na tyle nowatorski, że stał się punktem odniesienia dla całej rzeszy twórców, którzy nagle zaczęli masowo używać burialowych patentów producenckich – jedni mniej, inni bardziej bezpośrednio. Najwierniejszymi akolitami Bevana są bodaj Clubroot i Synkro; po piętach depcze im Roof Light i ostatnio Desolate, który na początku roku zabłysnął znakomitym albumem „The Invisible Insurrection” (nasza recenzja tutaj). Do grupy uczniów Buriala niewątpliwie należy dopisać kolejny projekt, czyli trio Swarms. Jednak spośród wszystkich naśladowców to właśnie oni wydają się być najbardziej zdolni.




Peter Cooper, Sam Westley i Tom Barton-Humphreys pochodzą z Bristolu, stolicy trip-hopu, ciągoty do melancholii mają więc we krwi. Ich fascynacje są różne, od shoegaze i post-rocka, aż po drum’n’bass i dubstep. „Old Raves End” to album zrównoważony i stonowany, dryfujący zdecydowanie w kierunku bardziej elektronicznych dźwięków, które dziś określa się mianem „future garage”. Najwięcej grupa zawdzięcza rzecz jasna wspomnianemu Burialowi, ale w przeciwieństwie do niego, nie ogranicza się do brzmień wygenerowanych komputerowo – w kilku utworach słyszymy gitarę i skrzypce, przy czym nie są to sample, lecz partie „żywych” instrumentów nagrane specjalnie z myślą o tej płycie.

Chciałoby się dodać: z myślą o tej rewelacyjnej, poruszającej, przepełnionej emocjami i minorowym nastrojem płycie, której początek dosłownie zwala z nóg. Mowa o utworze „T-1000”, on to bowiem otwiera album w wielkim stylu na podobieństwo hitchcockowskiego trzęsienia ziemi. A dalej jest równie intensywnie. W końcu tytuł zobowiązuje – „Old Raves End” rzeczywiście brzmi jak testament pewnej ery, ale to już kwestia osobistej interpretacji. Ja słuchając tej płyty widzę starych raverów, którzy koszulki ze smiley’ami zamienili na garnitury, a pigułki na ciepłe kapcie. I tylko czasem z sentymentem wspominają imprezowe maratony, na których prowadzili odklejone rozmowy i podrywali dziewczyny jak tę z okładki.
Lo Dubs, 2011







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
8 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
junojunior
junojunior
12 lat temu

album wymiata! najlepszy jaki słyszałem w tym roku.
całość pięknie przelewa się przez głośniki.
biguuup guys!

conveyor
conveyor
12 lat temu

trochę wieje patosem ;] (recka super!)

killia
killia
12 lat temu

mnie tam ani nie rozdziera, ani nie powala. jest wporzo. w większych dawkach może zemdlić.

ryba16
ryba16
12 lat temu

przepiekna plyta, rozdziera serducho!

Yezior
Yezior
12 lat temu

Dobry album. Sporo niepokoju i nostalgii do…no własnie…do czego?

godzilla
godzilla
12 lat temu

very good

km77
km77
12 lat temu

Zgadzam się w 100% z przedmówcą!!!

Usiu
Usiu
12 lat temu

Jeden z lepszych albumów jakie w tym roku słyszałem, moja „1” z tej płyty to chyba „Flikr of ur Eyes” 🙂

Polecamy