Druga edycja Festiwalu Dni Muzyki Nowej zorganizowana przez gdański Klub Żak dobiegła końca. Cztery dni spotkań z muzyką współczesną i eksperymentalną zaowocowały pełnym pakietem doznań – były łzy wzruszenia, radosne zaskoczenia, nie zabrakło też rozczarowań. Za temat główny obrano instrumenty smyczkowe, co mogło wydawać się pomysłem dość karkołomnym. Okazało się jednak, że publiczność bardzo ciepło przyjęła każdą z propozycji serwowanych w tym, zdawałoby się anachronicznym, anturażu.
Festiwal otworzył czwartkowy występ Kwartetu Śląskiego. Tym razem nie całkiem męskiego –na altówce zamiast Łukasza Syrnickiego zagrała Elżbieta Mrożek. W pierwszej części wieczoru śląscy muzycy zaprezentowali I Kwartet Smyczkowy (1979-1980) Aleksandra Lasonia, wybitnego kompozytora z grupy „Pokolenia ‘51” oraz Quantum (2011) autorstwa młodego muzyka Pawła Pietruszewskiego, notabene ucznia profesora Lasonia. Dynamizm tej części koncertu ustąpił miejsca lekkiej zadumie gdy Kwartet wziął na warsztat utwory Grzegorza Ciechowskiego. Było to tym bardziej wzruszające, że kilka tygodni temu obchodzono 10-tą rocznicę śmierci artysty. „Biała flaga”, „Nie pytaj o Polskę” czy „Moja krew” rozpisane na kwartet smyczkowy brzmiały dostojnie.
Piątkowe spotkanie z muzyką z Islandii było chyba najbardziej poruszającym ze wszystkich spotkań festiwalowych. Atmosferę podgrzał, a raczej ochłodził fakt, że właśnie w piątek do Trójmiasta zawitała prawdziwa zima. Dzięki śnieżnej aurze można było w pełni poddać się nastrojowi skandynawskiej melancholii. Jóhann Jóhannsson zasiadł przed fortepianem i laptopem w towarzystwie – a jakże – kwartetu smyczkowego. Muzyka Islandczyków, choć mocno introwertyczna, wkradała się w najbardziej zmarznięte zakamarki duszy. Nie pozostawało nic innego jak zamknąć oczy i udać się w nordycką podróż.
Sobotni wieczór rozpoczął pełen energii i zaskakujących zwrotów akcji występ wrocławskich Małych Instrumentów. Panowie przygotowali prawdziwy muzyczny „show” w zupełnie innym tego słowa znaczeniu. Wszak na scenie nie było ani roznegliżowanych tancerek, przyodzianych w złote łańcuchy raperów, fajerwerków i tym podobnych atrakcji. Pięciu dorosłych facetów wydobywało dźwięki z miniaturowych pianinek, gumowych kaczuszek, robotów na bateryjki, piszczałek, cymbałków i innych dziwacznych przedmiotów. Pieczę nad wszystkim sprawowała machająca łapką, mająca zwiastować pomyślność figurka japońskiego kota Maneki Neko. Scena wyglądała niczym przedszkolna sala zabaw a panowie z Wrocławia korzystali z niej w najlepsze wprawiając w zachwyt publiczność. Zagrali zarówno kompozycje z pierwszego albumu poświęconego muzyce do filmów animowanych Juliana Antonisza, walc Chopina jak i nowe utwory z mającej ukazać się lada chwila płyty. Warto wspomnieć, że oprócz występu na scenie panowie zaangażowali się także w prowadzenie festiwalowych warsztatów „Wokół Dźwięku”.
Radosne wrażenia z występu Małych Instrumentów musiały wystarczyć na cały wieczór sobotni. Performance kalifornijskiego duo Lucky Dragons zawiódł na całej linii. Hasło z materiałów prasowych jakoby Fischbeck i Rara założyli zespół „z potrzeby przedefiniowania pojęcia zespołu muzycznego” nabrało nowego charakteru. Do dziś nie jestem w stanie zrozumieć jakim cudem muzycy fatygowali się z drugiego końca świata tylko po to, żeby zagrać około dwudziestominutowy, jednostajny set okraszony wizualizacją wykonaną za pomocą folijki, rzutnika i trzech osób z publiczności. Gdy Amerykanie zakończyli swój występ konsternacja i lekki szok objawiły się na twarzach wszystkich zgromadzonych w Żaku. Jeszcze przez dłuższą chwilę panowało niedowierzanie – może to jakiś artystyczny element przedstawienia, może zaraz wrócą do laptopów i podzielą się energią znaną choćby z występu w Mysłowicach. Nadzieje okazały się płonne, gdyby nie rewelacyjne Małe Instrumenty sobota byłaby wielce niesatysfakcjonująca. Może Lucky Dragons nie czuli się swobodnie bez towarzystwa smyczków?
Niedzielny koncert finałowy w gdańskiej Filharmonii był doskonałym zwieńczeniem festiwalu i prawdziwym świętem muzyki. Na występ Kronos Quartet trójmiejscy melomani czekali od dawna. Panowie zdawali sobie z tego w pełni sprawę i przygotowali na ten wieczór wspaniały, pełen różnorodnych kompozycji program. Poruszali się zwinnie między przejmującą muzyką filmową Clinta Mansella, skoczną nutą orientu Omara Souleymana czy pełnym dostojnego niepokoju utworze Steve’a Reicha WTC 9/11. Po drugim wyjściu na bis i wykonaniu kompozycji Henryka Mikołaja Góreckiego publiczność oklaskiwała Kronos na stojąco. Gdy koncert definitywnie dobiegł końca muzycy pojawili się w foyer Filharmonii by spotkać się z fanami i podpisywać płyty.
Festiwal Dni Muzyki Nowej bez wątpienia nasycił wygłodniałych koneserów szeroko pojętej muzyki współczesnej i był doskonałym preludium dla sezonu kulturalnego 2012. Do Gdańska udało się zaprosić najwyższej klasy artystów i nawet mały zgrzyt w postaci Lucky Dragons nie jest w stanie wpłynąć na ogólny, bardzo pozytywny odbiór wydarzenia. Oby kolejne edycje niosły za sobą jeszcze więcej tego typu muzycznych doznań. Liczę na to bardzo mocno.
Autorem zdjęć jest Paweł Wyszomirski.
Czy ktoś się orientuje co to za utwór Góreckiego był grany na bis?
Jedna z pieśni kurpiowskich