
Klubowe oblicze muzyki Deadbeata.
Po uruchomieniu własnej wytwórni płytowej, Scott Monteith dokonał następnych zmian w swym artystycznym życiorysie: przeniósł studio do innego miejsca w przemysłowej dzielnicy Berlina a potem wyposażył je w nowe instrumenty, w tym analogowe syntezatory Mooga i Prophet 600. I właśnie już na tym ekwipunku zrealizowany został materiał na ósmy autorski album jego projektu Deadbeat. Czy znalazło to odbicie w jego brzmieniu?
Oczywiście! Zapomnijcie o podwodnym ambiencie podszytym dubowymi pulsacjami, który wypełnił wydany w zeszłym roku krążek „Drawn & Quertered”. Tym razem kanadyjski producent postawił na ciężkie i mocne dźwięki, jak gdyby wyruszał na wojnę z wszystkimi swoimi naśladowcami, jacy pojawili się w ciągu trzynastu lat jego działalności na elektronicznej scenie.
Oto otwierający płytę „The Elephant In The Pool” uderza masywnymi i spowolnionymi bitami o dubstepowym metrum, które uzupełniają przejmujące zawodzenia przesterowanego basu. Wszystko to oczywiście tonie w studyjnym szumie, którego świszczący strumień prowadzi nas do „Lazy Jane (Steppers Dub”). To również dubstep – ale o bardziej rwanej i gęstej rytmice, którą uzupełnia wokoderowy wokal w stylu R&B należący do innego kanadyjskiego artysty – Danuela Tate`a.
Potem zaczyna się segment bardziej eksperymentalnych kompozycji. „Alamaut” rozbrzmiewa wojennymi bębnami, niosącymi brzęczący motyw klawiszowy o bliskowschodniej melodyce. To chyba najbardziej minimalistyczne nagranie w zestawie – ale pełne wewnętrznego napięcia i niepokoju, uzyskanego nadzwyczaj skromnymi środkami. W hipnotycznym „Wolves And Angels” Monteith zwraca się ku typowemu dla swych wcześniejszych produkcji monumentalnego dub-techno. Mimo chmurnego brzmienia, utwór ma zdecydowanie taneczną energię, co jest zapewne zasługą innego kanadyjskiego artysty, który dołożył doń swoje trzy grosze – Mathew Jonsona.
Brytyjskie wpływy bass music powracają znowu w „Punta De Chorros”. Tym razem otrzymujemy wyjątkowo bogato zaaranżowany dubstep – bo na kroczącym podkładzie rytmicznym Monteith osadza zarówno funkowy pochód morderczego basu, jak również oplecione studyjnymi pogłosami kłujące uderzenia pojedynczych akordów klawiszy i oniryczny strumień ambientowych syntezatorów wyłaniający się z dalekiego tła. „My Rotten Roots” ciągnie nas znowu w stronę tanecznego parkietu – tym razem kanadyjski producent sięga po energetyczny UK garage, w którym jest miejsce zarówno na niemal house`owy puls, jak i raperskie sample.
I na finał kolejny zwrot w stronę mniej konwencjonalnych brzmień. Najpierw pojawia się „Yard” – transowy tribal, łączący w zgrabny sposób rave`owe wibracje basu z acidowym skwierczeniem toksycznego loopu. Zrealizowany wspólnie z Dandy Jackiem ekstatyczny „Horns Of Jericho” ociera się znowu o UK garage – ale tym razem mniej tu klubowej funkcjonalności, a więcej dźwiękowego designu, wyrażającego się w zestawieniu pęczniejących uderzeń jungle`owego basu z samplem pohukujących organów o wręcz progresywnym tonie.
Wszystko wskazuje więc na to, że Scott Monteith stawia na muzyczny płodozmian – po powrocie do swych ambientowych korzeni na „Drawn & Quartered”, tym razem skręca ku znacznie bardziej energetycznym i współczesnym brzmieniom, łączącym berlińską i londyńską szkołę tworzenia dubowych dźwięków. Co najważniejsze jednak – w obu odsłonach wypada tak samo przekonująco.
BLKRTZ 2012

Scott w końcu w formie, nie podobało Drawn & Quatered, Eight za to bardzo ciekawie. Poza tym, zrugajcie mnie, ale Marko Furstenberg wymiótł stawkę!
Nowy album jest mocno odmienny muzycznie od poprzedniego gęstego ambientowego dubu. Mamy tutaj osiem kawałków o zróżnicowanej rytmice w stylu dub-techno, dubstep a nawet z lekka podchodzące pod minimal-techno („My Rotten Roots” – nagrany wspólnie z Robertem Henke – co wywołało u mnie miłe zaskoczenie:) ). Co zwraca moją uwagę w utworach to transowość, hipnotyzm, ciepło… jakiś taki magnes powodujący to, że mimowolnie daję się ponieść dźwiękom. Spowodowane jest to zapewne użyciem analogowych instrumentów, których dźwięk jest po prostu niezastąpiony 🙂 Po raz kolejny produkcja na wysokim poziomie zarówno muzycznym jak i technicznym, zresztą jak zawsze od Scotta – każdy jego album jest dla mnie po prostu świetny.
Spodziewalem sie ciekawszego materialu :/