Wpisz i kliknij enter

Unsound Festival 2013 – nasza relacja

Unsound Festival doczekał 11. edycji. Uczestnicy festiwalowych koncertów w klubie Re przed laty chyba nie przypuszczali, że rdzennie krakowska impreza wyrobi sobie większą renomę na świecie, niż nad Wisłą. Dziś Unsound Festival przyciąga tłumy anglojęzycznej publiczności, przelewającej się od Muzeum Manggha, kina Kijów do hotelu Forum i między klubami… Dziś na Unsound Festival warto wziąć tydzień urlopu. Tylko wtedy można „ogarnąć” koncerty, panele dyskusyjne, warsztaty, filmowe pokazy, czy giełdę płytową. Festiwal to konglomerat ciekawych zdarzeń i wydarzeń. Tym, którzy nie mogli na tydzień wyłączyć się z prozy życia, pozostawała mocna selekcja. Mogą też przeglądać YouTube w poszukiwaniu nagrań, ale tych w tym roku będzie zdecydowanie mniej – jak wiadomo,  organizatorzy wprowadzili oficjalny zakaz robienia zdjęć i filmów wideo. Niektórzy – jak Wojciech Kucharczyk – zaczęli więc Unsound rysować… Co ostatecznie przeszło naszą selekcję i najlepiej (bądź najgorzej) oddawało ducha tegorocznego motywu przewodniego festiwalu, czyli „Interferencję”?

Interferencje kobiece

Niedzielną inaugurację w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej zdominowały kobiety. Drone’owy występ Anny Zaradny, artystki o klasycznym muzycznym wykształceniu, przeszedł jednak bez większego echa. Występujący po niej Mika Vainio, niegdyś połowa duetu Pan Sonic, wbił w podłogę solidnym brzmieniem gdzieś na przecięciu noise’owych eksperymentów i dubstepu. Vainio okazał się być najlepszym wykonawcą tego wieczoru, choć prezencją sceniczną z pewnością przegrał z zamykającym koncert projektem Tropic of Cancer. Camella Lobo, już bez Juana Mendeza, tworzy na scenie aurę, która świetnie nadałaby się do filmów Davida Lyncha. Niestety, znana z płyt, urzekająca chłodem lat 80. estetyka nie wytrzymuje próby na żywo. Ani kłęby dymu ani Roland Gaia nie były w stanie przysłonić braków Tropic of Cancer. Szkoda, zapowiadało się dobrze… W każdym razie, pierwsze sygnały przenikania się różnych form dźwięku i sztuki, zdążyły się pojawić.

We wtorek było paskudnie, zimno i wiało. Mimo, że Manggha nie najbliżej leży, należało tam być trzeciego dnia festiwalu i kto nie dotarł ten trąba. Bo był to jeden z najbardziej „odmiennych” i pięknych wieczorów mijającego tygodnia. Jenny Hval pojawiła się na scenie niepostrzeżenie (mała i jasna to postać) i momentalnie skupiła na sobie uwagę wszystkich (nie sądzę aby były tutaj jakieś wyjątki).  Jenny zagrała ze swoim doskonałym zespołem (bezbłędni!) kilka utworów z nowej płyty min. „Mephisto in the water”, „Oslo Oedipus”, „I Got No Strings” i niezrównany „Innocence Is Kinky” (power!). Co tu dużo mówić, brakuje w nowej muzyce osobowości, pierwotności, inteligencji i intuicji. Jenny posiada wszystkie poszukiwane cechy. Jej głos zabrzmiał w Krakowie mocno i z charakterem. Podczas wykonywania kolejnych songów i pomiędzy nimi Jenny była tak samo genialna. I twierdzę  bez wątpliwości, że Hval była jedną z najbardziej wyjątkowych postaci festiwalu. Zero hochsztaplerki, maksymalny  talent. I ta skala głosu…

Interferencje hałaśliwe

Po trzech wieczorach na początku tygodnia organizatorzy zaprosili publiczność do muzeum Manggha na epilog w postaci hałaśliwego sobotniego popołudnia. Jako pierwszy, nieco spóźniony, na sali pojawił się Robert Piotrowicz. Usadowiony za biurkiem na środku sali zaprezentował najbardziej ekstremalny występ w ramach mini serii w Mandze. Siedzącą wokół artysty publiczność uderzyła potężna ściana dźwięku o soczystej, nasyconej barwie. Brzmienie bardzo cyfrowe, mimo, że stworzone bez użycia komputera. W ramach tegorocznego motywu przewodniego organizatorzy zrezygnowali z wizualizacji i efektów świetlnych, a oprawę koncertów oparto na ambientowym świetle. Warunki do skupienia były więc idealne, kto poświęcił występowi Polaka 100% uwagi dostał w zamian jedną z najbardziej wciągających i zapadających w pamięć kompozycji całego festiwalu.

W ostatniej chwili swój występ w ramach festiwalu odwołała Pharmakon. Mimo młodego wieku  Amerykanka wyrobiła sobie już markę dobrego performera na żywo, tym bardziej rozczarowujące okazało się jej zastępstwo. Oprócz oficjalnego Interference drugim motywem przewodnim tegorocznego festiwalu, ‚modą’ wśród artystów było zarzucenie ‚muzyki laptopowej’. Mark Fell poszedł tej modzie pod prąd i swoim występem zilustrował to, co najgorsze w graniu laptopowym: kompletny, graniczący ze znudzeniem, brak interakcji z publicznością. Wgapiony w ekran swojego komputera zagrał krótki, rytmiczny set bez charakteru, czy pomysłu, po czym schował laptopa do plecaka i sobie poszedł.

Zamykający popołudniowy zestaw Pete Swanson wziął temat przewodni festiwalu najdalej. Jako jeden z niewielu tegorocznych artystów spełnił zapowiedzi organizatorów dotyczące łamania konwencji artysta-publika, zapraszania do interakcji i, a jakże, interferencji. Przed występem można było od Peta kupić płytę i pogadać, a kiedy zaczął grać zaprosił na scenę publiczność, która jakby tylko na taki pretekst czekała i bawiła się jak szalona. Ścianę hałasu i szumu Amerykanin wsparł bowiem ledwie słyszalnym/wyczuwalnym rytmem techno. Popołudniowa perwersja. Fantastyczny, porywający występ nie doczekał się jednak porządnego rozwinięcia, Pete skończył grać po 25-ciu minutach. Kolejny poziom interferencji osiągnęła publiczność, zbiorowo olewając zakaz kręcenia i fotografowania. Publikacji tych nagrań czekam z niecierpliwością.

Interferencje kościele

Poprzednie lata pokazały, że kościół św. Katarzyny to przestrzeń wymagająca, ale też wciągająca. Idealnie w tej oprawie sprawdziła się Julianna Barwick,irlandzka wokalistka, która w czwartek wystąpiła z towarzyszeniem dziewczęcego Chóru Kameralnegoo Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej I Stopnia im I. Paderewskiego w Krakowie. Obdarzona „anielską” barwą głosu Julianna w towarzystwie nieco nieśmielonych dziewczynek z chóru wprawiła publiczność w nieco świąteczny nastrój… Wyrwaniem z niego był wspólny koncert Rhysa Chathama i Charlemagne’a Palestine’a. Chatham i Palestine to czołówka amerykańskiego minimalizmu. Ten pierwszy, dał się przed laty poznać jako członek The Dream Syndicate i jeden z filarów ruchu no wave. Czwartkowy koncert daleki był jednak od gitarowych eksperymentów, które wybrał jego nowojorski kolega, Glenn Branca. Koncert był okazją do obcowania z awangardą w pełnym tego słowa znaczeniu. Koncert był raczej dźwiękowym rytuałem przejścia. Nie każdemu udało się go przejść.

Interferencje hotelowe

Najważniejszym wydarzeniem na tegorocznym Unsoundzie dla miłośników techno, była oczywiście pierwsza w Polsce wizyta kolektywu Underground Resistance. Na spotkanie w Bunkrze Sztuki, organizowane w ramach cyklu prowadzonego przez dziennikarzy z „The Wire”, przyszło trzech bombardierów z Detroit. Największe wrażenie zrobił Mad Mike – wyglądający dokładnie tak, jak dwadzieścia lat temu (czapeczka z daszkiem do tyłu, kurtka flyer, stara bluza, jakieś dżinsy, białe skarpetki, niemodne adidasy). Z tego co mówił, podobnie jak i jego młodsi koledzy, wynikała jedno – najważniejsza jest dla nich muzyka i wierność sobie. Co ciekawe – młoda publiczność (tu dla odmiany: grzywki zaczesane do tyłu, wysoko podstrzyżone boki głowy, spodnie-rurki, szaliczki, czapeczki, wisiorki, najnowsze trampki) nagrodziła czarnoskórych muzyków wielkimi oklaskami.

Podobnie było zresztą podczas koncertu Underground Resistance w hotelu Forum. Tak – koncertu – bo ku zaskoczeniu wszystkich zgromadzonych goście z Motor City przerywali poszczególne utwory raperskimi nawijkami w wykonaniu Corneliusa Harrisa. Zaczęło się oczywiście od „Sonic Destroyera”, a potem posypały się takie hiciory, jak „Acid Rain”, „Electronic Warfare”, „Chaos And Order”, „Jaguar” czy „Has God Left This City?”. Dominowało dynamiczne electro, ale puentowane przez oldskulowe techno. Z występu emanowała pozytywna energia, nie było w nim żadnej kokieterii, Harris opowiadał o Detroit, jak miasto niszczą narkotyki i przestępczość, nie brakowało jednak nadziei, a na koniec posypały się liczne podziękowania, w tym dla „ladies who clean the toilets” (słyszeliście coś takiego na jakimś innym koncercie?)

Tej samej nocy, co Underground Resistance świetnie zagrała również działająca od niedawna supergrupa The Mulholland Free Clinic, w skład której wchodzili czterej producenci z tak znanych projektów, jak Move D, Space Time Continuum i Juju & Jordash. To był hipnotyczny deep house, urozmaicony „żywymi” improwizacjami, nadającymi temu półtoragodzinnemu występowi również charakter porywającego koncertu.

Porter Ricks miał kłopoty techniczne – i to nieco popsuło atmosferę sobotniego występu Thomasa Könera i Andy’ego Mellwiga. Potęga ich podwodnej muzyki zrobiła jednak swoje. Muzycy wybrali najbardziej taneczne fragmenty ze swej słynnej płyty „Biokinetics” – i rozwinęli je w transowe struktury rytmiczne, łączące pulsację techno, dubowe efekty i ambientowe szumy. Wyjątkowo mocne nagłośnienie sprawiło, że widzowie wręcz „pływali” w dźwięku – i trudno było sobie było wyobrazić lepszy odbiór tej majestatycznej muzyki.

Ciekawie wypadł również występ reprezentantów wytwórni Modern Love – Andy’ego Stotta i Demdike Stare. Już w pierwszym z utworów ze specjalnie przygotowanego na Unsound programu „Eutectic” usłyszeliśmy przetworzony głos Stephena Mallindera. To był czytelny znak – i w dalszej części koncertu, muzyka trzech producentów coraz bardziej przypominała dokonania słynnej grupy Cabaret Volatire. To był chicagowski house w swej psychodelicznej wersji – takiej, jaką zapamiętaliśmy z późnych płyt sheffieldzkiego duetu, choćby minimalistycznej „Body & Soul”. Publiczność przyjęła te oszczędne i szorstkie brzmienia euforycznie – co pokazuje, jaka w nich tkwi do dziś potężna siła.

Interferencje poza głównym obiegiem

Unsound 2013 obok wieczornych koncertów i imprez, dołączył do swojego rozkładu także popołudniowe pokazy showcase’owe. Miały one swoją bazę w klubie Re. Sala niewielka, ale nastrój niebanalny i egzotyka niemała jak na polskie popisy. Z trzech dni imprez wybrałam dzień trzeci należący do Mik Musik! I był to wybór doskonały! Wystąpili: Czarny Latawiec, Bartek Kujawski aka 8rolek, Paweł Kulczyński, Kucharczyk i Iron Noir, którzy nieco rozruszali dostojny, minimalistyczny nastrój. Ludzie nie dopisali, bo zimno, bo środek dnia, a po Forum się spało. Ale garść zainteresowanych poddała się i uległa zasłuchaniu. Klub Re jak najbardziej nadaje się na takie niszowe występy, dźwięk przyzwoity, każdy miał kawał podłogi i piwo na smak. Ten label należy porządnie przesłuchać.

Osobny akapit należy się koncertowi Pantha du Prince and The Bell Laboratory, których występ Unsound prezentował we współpracy z Red Bull Music Academy. Efekt kooperacji Hendrika Webera i norweskich muzyków to doprawdy szczególne zjawisko w świecie muzyki tego roku. Ci, którzy dotarli w niedzielę do Muzeum Inżynierii Miejskiej musieli jednak przyznać, że płyta „Elements of Light” rozkwita pełnią muzycznych barw dopiero na żywo. Sami muzycy, przemieszczający się od kraju do kraju z wielkim karylionem i innymi imponującymi instrumentami, na koncercie zdecydowanie urozmaicili znany z albumu materiał. Widać, że kolejne występy przynoszą zmiany w aranżacjach. W Krakowie muzycy pozwolili sobie nawet na bis. Zachęceni oklaskami, chcieli chyba wrócić na scenę po raz trzeci, ale wycofali się widząc rozchodzącą się publiczność…

*

Można próbować pokusić się o podsumowanie Unsoundu 2013 z punktu widzenia selektywnego (z konieczności) słuchacza. W podsumowaniu na pewno znajdzie się miejsce na pochwały dla organizatorów. Za wspomniany zakaz fotografowania i kręcenia filmów podczas koncertów. Za przemyślaną koncepcję. Za prawie nienaganne nagłośnienie (choć bywało niemiłosiernie głośno – na życzenie samych muzyków). Za dobór festiwalowych miejsc, wreszcie – za catering w hotelu Forum. Bo, powiedzmy to, wyżywienie na polskich festiwalach często pozostawia wiele do życzenia. Cieszy też, że w przeciwieństwie do ubiegłorocznej edycji, udało się przenieść środek ciężkości bliżej zróżnicowanego instrumentarium, a nie tylko „grania z laptopa”… Pozostaje z zaciekawieniem obserwować, co stanie się motywem przewodnim Unsound Festival 2014?

Przygotowali:  Monika Jagiełło, Marcin Bochenek, Magdalena Penar i Paweł Gzyl.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
8 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
sencza
sencza
10 lat temu

*ze byli innode i fire!

sencza
sencza
10 lat temu

„Jenny Hval pojawiła się na scenie niepostrzeżenie (mała i jasna to postać) i momentalnie skupiła na sobie uwagę wszystkich (nie sądzę aby były tutaj jakieś wyjątki).” – coz za smialy osad! Ja wyszedlem i dlobrze, ze de czy fire! Bo wystep hval byl bardzo slaby. Troche jakby niedorobione dog faced hermans.

Hemorrhage
Hemorrhage
10 lat temu

Ani słowa o Karenn ? Serio ?! Co do UR, to zgadzam się z Waszą opinią, poza jednym aspektem – odnośnie bananowej młodzieży w rurkach – sam słyszałem jak pewien jegomość skwitował występ UR: „muzyka spoko, ale PR mają słaby i mogli by sobie darować”. Ręce opadają.

Paweł Gzyl
10 lat temu
Reply to  Hemorrhage

Jakbym był 30 lat młodszy to pewnie bym dotrwał do Karenn – a tak nie dałem rady. 🙂

Hemorrhage
Hemorrhage
10 lat temu
Reply to  Paweł Gzyl

p. Pawle – też myślałem że o 3:30 rano nic nie jest w stanie mnie ruszyć do zabawy – jednak myliłem się. Nie dało się przy tym stać. Jak zbiorę się w sobie może wypluję z siebie jakieś przemyślenia :).

Paweł Gzyl
10 lat temu
Reply to  Hemorrhage

Świetny pomysł – zapraszamy do dzielenia się wrażeniami z tegorocznego Unsoundu. Przecież nikt wszystkiego nie zdołał zobaczyć!

driv3er_
driv3er_
10 lat temu

A byl ktos na koncercie ROberta Richa? Ktos pokusi sie o opis?

trackback

[…] Pozbieraliśmy się na 15tą, o noisowym popołudniu w Mandze na stronach Nowej Muzyki (link). […]

Polecamy