
Triumfalny powrót irlandzkich producentów do formuły albumu.
Kiedy w 2007 roku ukazał się debiutancki album duetu Lakker, chyba nikt nie zwrócił na niego uwagi. Nie dość, że wydany był przez małą wytwórnię Lazybird, to zawierał mroczną i ciężką muzykę, daleką od obowiązującego wtedy na elektronicznej scenie minimalu. „Ruido” zyskał jednak szybko z biegiem czasu na znaczeniu, stając się ważnym punktem odniesienia dla późniejszych o kilka lat eksperymentów z techno, IDM-em i industrialem.
Nic więc dziwnego, że w 2011 roku Lakker powrócił w glorii chwały prekursorów eksperymentalnej wersji muzyki klubowej, a o nagrania duetu zaczęły walczyć tak renomowane dziś wytwornie z tego kręgu, jak Killekill, Blueprint, Stroboscopic Artefacts czy R&S. Mało tego – również osobno każdy z Irlandczyków okazał się utalentowanym producentem, czego dowiodły nagrania ich odrębnych projektów – Eomac i Arad.
Nowy album Lakkera w tej sytuacji był jednym z najbardziej oczekiwanych wydawnictw na elektronicznej scenie. Dara Smith i Ian McDonnell jednak długo przygotowywali materiał – koncentrując się głównie na… zdobywaniu ciekawych dźwięków otoczenia. Nic więc dziwnego, że w premierowych utworach duetu znalazły się odgłosy z tuneli na autostradzie w Japonii, bijące dzwony z Niemiec, śpiewy kościelnych chórów z Irlandii czy gardłowe śpiewy pieśniarzy z Mongolii. Wszystko to wplecione jest w starannie przemyślane kompozycje.
Album otwiera „Echtrae” – subtelna miniatura łącząca wokalne sample i zaszumią elektronikę w stylu, którego nie powstydzili by się weterani z Sun Electric. „Milch” przenosi nas już na teren zawiesistego IDM-u – ponieważ głównym elementem kompozycji są bajkowe syntezatory podszyte miarowym pulsem falującego basu. „Mountain Divide” powoli wkracza na teren techno – dudniąc dalekim bitem i furkocząc odrzutowym basem, wnoszącymi jednak eteryczną partię kościelnego chóru.
„Three Songs” eksploduje plemiennymi bębnami – kontrastują one jednak z anielskimi wokalizami, oplecionymi pobrzękującymi blachami. Wolny rytm o dubowym metrum niesie „Ton’neru” – wnosząc ze sobą na płytę przeciągłe pasaże majestatycznych klawiszy. Podobne bity wyznaczają puls „Halite” – ale tym razem nurzają się one w onirycznej elektronice o IDM-owym tonie.
W tytułowej „Tundrze” rozlega się wreszcie rytmika techno – ale o połamanym charakterze i zredukowanym tonie. Mocniejsze uderzenie przynosi „Pylon” – lokując się właściwie blisko londyńskiego dubstepu. W obu nagraniach wyraziste bity napotykają jednak na wyraźne kontrapunkty – ambientowe syntezatory w pierwszym i dronowe wyziewy w drugim z utworów.
„Oktavist” ma wyjątkowo pomysłową konstrukcję. Choć osadzony jest na metalicznych stukach wyznaczających rytm electro, tak naprawdę rytm tworzą tu agresywne warknięcia basu rodem z techno. Wszystko to uzupełnia laboratoryjna elektronika nadająca całości enigmatyczny ton. Industrialne perkusjonalia wiodą nas wprost do finałowej kompozycji „Herald” – ustępując ostatecznie miejsca abstrakcyjnym klawiszom o IDM-owym rodowodzie.
Muzyka z „Tundry” jest tak bogato zaaranżowana, że właściwie wymyka się jednoznacznej klasyfikacji. Irlandzcy producenci co prawda czerpią garściami z różnych odmian elektroniki, ale ograniczają się jedynie do zapożyczania z nich pojedynczych elementów. Potem tworzą z nich własną układankę dźwięków, daleką od oczywistości techno, IDM-u, ambientu czy industrialu. W efekcie powstaje świeża i efektowna muzyka, odsłaniająca zarówno wielki talent producenki jej twórców, jak również nowe możliwości tkwiące w każdej z tych estetyk.
R&S 2015

Wszędzie zawsze wychwalali Lakker’a, ale jakoś nigdy mnie nie mogli „rozczulić”. Teraz chylę czoła – przeszli samych siebie. Poezja.