Wpisz i kliknij enter

Wudec – Open Doors

Łukasz Poleszak po raz kolejny dokonuje rozpoznania głębi lasu oraz skrytej w niej wrażliwości.

We wrześniu tamtego roku rozpisywałem się o twórczości Wudeca przy okazji jego pierwszej płyty pt. „†Ω‡Ω†”. Niesztampowe podejście do produkcji, masteringu oraz oryginalny sposób na dzielenie się nagranym materiałem (dystrybucja płyty w formie wykonywania przez chętnych kolejnych zadań), stało się znakiem rozpoznawczym tego pochodzącego z Tych artysty (recenzję „†Ω‡Ω†” znajdziesz tutaj). Nowy materiał jest konsekwentnym rozwinięciem muzycznej maniery Łukasza oraz tej całej romantyczno-okultystycznej otoczki, która w jedyny i niepowtarzalny sposób definiuje jego artyzm. Płytę wyprodukowano własnym sumptem a dodatkowym smaczkiem jest mitologiczna okładka, zaprojektowana przez Kingę Lewandowicz.

Jakie zmiany w kontekście poprzedniego albumu? Na pewno więcej brudnego punku i rave’u z końca lat sześćdziesiątych. Na całość nałożono dużą ilość przesteru a pierwszy odsłuch krążka sprawia wrażenie nonszalanckiego podejścia do masteringu. Może to sprawiać wrażenie niedociągnięć ale w przypadku Wudeca jest to zabieg jak najbardziej in plus. Tutaj nie ma cukierkowo obrobionego dźwięku z potężnego i sterylnego studia. Każdy kawałek z tej płyty jest głosem abstrakcyjnego miejsca, z którego ów dźwięk nadaje. Taki zabieg bardzo mi odpowiada, gdyż mogłem jeszcze bardziej scalić się z onirycznym przekazem Łukasza. Przechodzę zatem do kontemplowania materiału od prawdziwego szamana dźwięku.

„Burning Gates” to początek przygody w tym zawieszonym na krawędzi jawy i snu świecie. Od samego początku jesteśmy uwiedzeni przestrzennym brzmieniem basu oraz połamanymi wokalizami. Rytmicznie wystukiwana stopa sprawia wrażenie przemarszu złowrogiej armii a pojawiające się w tle trąby tylko potwierdzają to wrażenie. To zapowiedź tajemniczych sił zamieszkujących ten świat oraz niebezpiecznego tripu przez jego najmroczniejsze terytoria. „I Am Your Shaman” dochodzimy do serca lasu, gdzie odbywa się rytuał tutejszych mieszkańców. Kwaśne synthy mieszają się z potężnym – wręcz atomowym subbasem. Zawieszone na wahadle czasu okrzyki podnieconych ludzi wprowadzają rave’owską proweniencję. „Open Doors” jest jednym z trzech sztosów na tej płycie. Tępy i głuchy dźwięk werbla wyznacza tempo. Nad nami unoszą się pasaty cyfrowych padów a na horyzoncie słyszalności pojawia się mocarne gitarowe szarpnięcie o estetyce bliskiej daftpunkowskiej frywolności.

„Cold Touch” jest kolejnym etapem naszej wędrówki. Towarzyszy nam zmęczenie po wcześniejszych doświadczeniach w tutejszym świecie ale poziom ekscytacji jaki się nam oferuje nie pozwala stać w miejscu. Co jeszcze nas czeka w tym najodleglejszym z miejsc – krańcu naszej wyobraźni? Dotarliśmy na skraj lasu. Przed nami rozpościera się gigantyczne morze. Zdaje się nam, że słyszymy odgłosy mew, ale to tylko figle naszego umysłu. Nagle zauważamy ruch nad powierzchnią wody. Na warczącym syntezatorze płynie okręt pod banderą potężnego basu. Nad jego masztami niesamowite zjawisko – dziesiątki tysięcy czarnych mew krąży wokół swojego matecznika. Uzbrojone w echo i delay – okrętowe działa – oddają strzały. Mewy znikają, okręty odpływa a spokojny dźwięk bębenków nakazuje nam powrócić do mrocznego lasu. „Lost Love” to majstersztyk pracy perkusjonaliami. Nierytmiczność i przypadkowość stanowią sedno tego kawałka. Spotkaliśmy piękność, która poczęstowała nas ayahuascą. Drzwi percepcji zostały otworzone. Ferie kolorów, niegasnące dźwięki uderzeń drewnianych werbli oraz delikatnie piskliwy syncik uwodzą naszą wyobraźnię. To hymn szczęścia oraz nie dającego się okiełznać piękna.

„Where Future Is” to mój drugi ulubiony numer na tej płycie. Z jednej strony quasi-rave’owski a jednak noszący silne symptomy chicagowskiej szkoły. Nieszablonowe działania, alias muzycznych gatunków oraz trzymający na tym wszystkim szamańską pieczę Wudec – uwodzące piękno. Liczne cymbałki oraz funkowe klawisze kładą podwalinę pod optymistyczny i ciepły moment na tej płycie. Od „We Are God” i „Energy River” zaczyna się szalony trip, gdzie pojęcie spokoju zostało zatracone. To bezkompromisowe wejście w wir wydarzeń oraz czynne w nich uczestniczenie. „Stalker” to spotkanie przewodnika – starego mędrca, mieszkańca podziemnej części tej rzeczywistości. Po pełnej przygód wędrówce zapomnianymi korytarzami oraz znajdującymi się głęboko pod ziemią rzekami, wracamy na powierzchnię by delektować się moim numer jeden na tej płycie: „Psilocybin”. Delikatne muśnięcia padów wprowadzają bardzo przyjemny – wręcz kojący stan. Lekko wystukiwana stopa zaprasza do współpracy hi-hatowe świerszcze oraz  garnuszkowy snare, który przełamuje ten delikatny bit. Odgłos szamana wskazuje na pozytywnie zakończone modły i rytuały. To pogodzenie się z matką naturą oraz jej odwiecznymi prawami. Do całości dochodzą bębny conga oraz narastające w swoim brzmieniu organy. Wokal zostaje przepuszczony i przełamany przez kolejne filtry a intensywność rytmu rośnie. Elektroniczne trąbki wskazują finał tego wspaniałego utworu. A my? Ponownie przy okazji produkcji Wudeca budzimy się w naszym prywatnym betonowym lesie. Ale ten trip! Było warto!

Gdzieś w lesie | Maj 2015

https://www.youtube.com/user/wudecwudec

https://www.facebook.com/wudecofficial/timeline







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy