Wpisz i kliknij enter

Swans – wiele hałasu o nic

Czyli jak w mgnieniu oka (z perspektywy wszechświata) przeistoczyć się z pionierskich eksperymentatorów w monstrum pochłaniające własny ogon.

Nikogo nie trzeba przekonywać o wielkości i znaczeniu takich płyt Swans, jak Cop, Children Of God czy Soundtracks For The Blind. W pierwszym okresie istnienia (1982-1997), grupa dowodzona przez charyzmatycznego Michaela Girę właściwie nie zaliczała słabych chwil. Brzmienie Łabędzi ulegało ciągłym zmianom (podobnie jak skład zespołu, którego jedynym stałym członkiem pozostaje lider), umykając łatwym kategoryzacjom. No wave, post-punk, industrial, noise, dark ambient, field recording, a nawet blues – w przypadku Swans chmura tagów nigdy nie wystarczyła. Już na debiutanckim albumie Filth z 1983 roku objawili się jako twórcy bezkompromisowi i zupełnie wyjątkowi. Mieszanka jazgotliwych gitar, tektonicznych bębnów i elektronicznych wtrętów z prześmiewczymi tekstami w postaci komend parodiujących złote myśli wprost z poradników sukcesu („Napnij mięśnie!”, „Bądź twardy!”, „Dogadzaj psu!”), robiła piorunujące wrażenie. Legendy dopełniały koncerty, podczas których muzycy bez litości częstowali zebranych ścianą wszechogarniającego hałasu, zaś Gira deptał ludziom po rękach, obrażał ich werbalnie i wręcz fizycznie atakował tych, którzy ośmielili się uprawiać headbanging. Niejeden występ Swans zakończył się interwencją policji. Reszta jest historią.

Przed pięcioma laty Gira postanowił wskrzesić historię, która dla Swans zakończyła się – zresztą z jego własnej inicjatywy – w 1997 roku. Po rozwiązaniu grupy i rozstaniu z Jarboe, wokalistką Swans i wieloletnią partnerką w życiu osobistym, Gira założył kolejny zespół, który nazwał Angels Of Light. Podczas koncertu nowego projektu, w trakcie utworu z „potężnymi, długimi i kołyszącymi akordami”, poczuł palącą potrzebę reaktywacji Swans, żeby – jak wspominał – znów doświadczyć tej intensywności i wzniosłości. (Swoją drogą, może to tłumaczyć długość utworów i płyt nowego wcielenia grupy, powołanego do życia w 2010 roku.) Wskrzeszając jednak Swans, Gira jednocześnie pogrzebał legendę formacji, przekształcając ją niemal w karykaturę samej siebie. Zupełnie nieoczekiwanie Łabędzie zaczęły brzmieć jak własny cover band na opiatowym zjeździe, czego dowodzą trzy płyty z lat 2010-2014: My Father Will Guide Me Up A Rope To Sky, The Seer i To Be Kind.

Pierwszy z tych albumów można jeszcze potraktować jako ciekawostkę, względnie – ambitny, nawet jeśli nie do końca udany eksperyment. Dwa kolejne jednak stanowią już tylko gnuśne przedłużenie formuły My Father…. Dystopijna i mizantropijna wizja ludzkości w wydaniu Giry była przekonująca ćwierć wieku temu. Dziś wydaje się, że frontman Swans stanął przed ścianą, którą sam sobie zbudował. Monumentalność trzech albumów i długość zawartych nań utworów tylko uwypuklają twórczą niemoc, brak pomysłów i przewidywalność muzyki. Schemat przedstawia się mniej więcej następująco: niepozorny wstęp (albo przeciwnie, strzał z grubej rury na samym starcie), chwila ciszy, climax złożony z sekwencji kakofonicznego hałasu, otępiające powtarzanie jednego gitarowego motywu pod brutalną rytmikę, a potem wyciszenie. I tak w kółko przez kilka do kilkunastu minut. Rekordzista to bodajże tytułowy utwór z The Seer, trwający ponad pół godziny koszmar. Większość ostatnich kompozycji Swans można od siebie odróżnić prawdopodobnie tylko po miesiącach spędzonych w klasztornej celi, w całkowitym odosobnieniu i na granicy obłędu, a może już daleko poza nią.

Analogicznie ucierpiała warstwa tekstowa utworów. Słowa, które Gira wypowiada i wykrzykuje – na tym właściwie kończą się jego środki wyrazu – są jednowymiarowe, pretensjonalne i często ograniczają się do wypowiadanych w kółko zbitek, tak jak w utworze Screen Shot: „Miłość, dziecko, sięgaj, wznoś się, (…) bez bólu, bez śmierci, bez strachu, bez nienawiści, bez czasu, bez teraz, bez cierpienia, bez dotyku”. Niemal identyczny patent zastosowano w Some Things We Do: „Siejemy, czujemy, potrzebujemy, walczymy, tniemy, poszukujemy, kochamy (…)”. Szczytem bezradności jest rzucanie „kurwami” pod „alleluja” w She Loves Us. Kogo ma to szokować w drugiej dekadzie XXI wieku? Trudno też powstrzymać łzy rozbawienia, gdy w Bring The Sun/Toussaint L’Ouverture Gira jak wariat krzyczy po francusku z koszmarnym akcentem: „Wolność! Równość! Braterstwo!”. Nawet jeśli założyć, że prymitywizm tekstów jest celowy i traktować wokal wyłącznie jako kolejny instrument, byłby to instrument chaotyczny i rozstrojony.

 „Seeeeeeeeer! Żóóóóółty seeeeeeeeeeer!”
(foto: carriegemini.tumblr.com)

Wszelkie obiecujące momenty, które przypominają o dawnym potencjale Swans, giną w bezładnej lawinie przypadkowych dźwięków. Liczy się tylko to, żeby było głośno, szokująco i obrazoburczo. Powtarzane do znudzenia motywy i budowanie napięcia jak w kiepskim kryminale sprawiają jednak, że muzyka, zamiast intrygować, irytuje i odpycha. Dotyczy to wszystkich trzech płyt, z oczywistych względów pierwszej w stopniu najmniejszym. Podwójna próba zdyskontowania prestiżowego i komercyjnego sukcesu My Father Will… przeobraziła Łabędzie w Brzydkie Kaczątka. Kto stoi w miejscu, ten się cofa, a mowa przecież o zespole słynącym niegdyś z przekraczania granic gatunkowych, estetycznych i ideologicznych. Na ostatniej płycie, ubiegłorocznej To Be Kind (jej odsłuch to prawdziwa tortura, praktycznie niemożliwa do zrealizowania za jednym zamachem), Swans upadli na skaliste dno własnych możliwości. Muzycy walą w instrumenty, Gira wrzeszczy bez sensu, a muzyka zmierza donikąd.

To, że muzyka może być powtarzalna, hałaśliwa i nieprzystępna, zaś melodia to kwestia opcjonalna, a nie obligatoryjna, udowodnili twórcy musique concréte, dwudziestowieczni awangardowi kompozytorzy, pionierzy muzyki noise, producenci związani ze sceną breakcore i wielu innych. Członkowie Swans jednak traktują pojęcia hałasu i repetytywności zbyt dosłownie i instrumentalnie, stosując przy tym mało wyrafinowaną i wyświechtaną doktrynę szoku. Nowe dokonania Giry nie będą stanowić wstrząsu ani co gorsza wyzwania dla nikogo, kto zna choćby płytę (rocznik 1975!) Metal Machine Music Lou Reeda czy twórczość Glenna Branki, swoją drogą współpracownika Giry i mentora członków Sonic Youth. Z jakiegoś nieodgadnionego powodu, zachowawcza twórczość Swans zachwyca publikę na całym świecie – do tego stopnia, że wokół grupy narósł kult przybierający niekiedy niemal religijne rozmiary. (Niektórzy najbardziej zagorzali fani Giry, w swoim braku tolerancji wobec sceptyków i krytyków, podobni są do bezkrytycznych miłośników kina Christophera Nolana.) Nie powinno zatem dziwić, że zespół został headlinerem gdyńskiego festiwalu Opener, o którym powiedzieć można wiele, ale nie to, że jest alternatywny czy antysystemowy, z którymi to postawami Łabędzie były często kojarzone. Z pewnością jest to jednak festiwal modny. Zupełnie tak, jak Swans.

„Fuck you, mister, Fuck your sister, Fuck your brother, Fuck your mother, Fuck your pop — Hey! I’m a cop!” (Thomas Pynchon, Vineland)
(foto: freemagazine.fi)

Nie pozostaje nic innego, jak z dobrego serca uznać reaktywację Swans za trolling w rodzaju filmu I’m Still Here i płyty P.O.L.O.V.I.R.U.S. Kur. Być może podobnie jak Joaquin Phoenix i Tymon Tymański, Gira zakpił z tak zwanych środowisk alternatywnych i snobów, a także z samego siebie i legendy, jaką otoczona jest jego grupa. Legendy, za którą, jak sam przyznał, nigdy nie przepadał, wymieniając ją jako jedną z przyczyn rozpadu Swans pod koniec lat 90. Jeśli jednak nie jest to trolling, a Poważne Wyznanie Poważnych Artystów, to wygląda na to, że stali się oni kimś w rodzaju Comy dla patrycjatu i festiwalowiczów. To dla nich Gira co sezon zakłada kowbojski kapelusz i nonszalancko rzuca ze sceny „fuckami” – tak, jak gdyby miało mieć to drugie dno. A jest po prostu kolejnym facetem w kowbojskim kapeluszu, rzucającym „fuckami” przez dwie godziny.


Wiele hałasu o nic to także tytuł jednej ze sztuk Szekspira. Oto, co o Szekspirze miał do powiedzenia Charles Bukowski: Jest przeceniany i nie da się go czytać. Ale ludzie nie chcą tego słyszeć. Widzisz, nie można atakować świątyni. Szekspir zapuszczał korzenie przez wieki. Możesz powiedzieć „taki-a-taki jest dennym aktorem”, ale nie możesz powiedzieć, że Szekspir to gówno. Jeśli coś znajduje się długo w obiegu, snoby zaczynają się do tego przysysać. Jak pijawki. Kiedy snoby uznają, że coś jest bezpieczne… przysysają się. Gdy powiesz im prawdę, zaczynają się wściekać. Nie mogą tego znieść. To zamach na ich własny proces myślowy.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
2 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
seeer
seeer
8 lat temu

Czytając pierwszy akapit tego tekstu miałem nadzieję, że w końcu ktoś odważył się na rzeczową krytykę twórczości nowych Swans. Okazuje się jednak, że autorowi ta sztuka udała się jedynie w kilku miejscach. Reszta to w większości emocjonalne wynurzenia wygłoszone ex cathedra. Szkoda.

Kuba
Kuba
8 lat temu

Bardzo ciekawy głos w dyskusji, chociaż się z nim kompletnie nie zgadzam. Tak tytułem małej polemiki:
1) „Soundtracks for the blind” raczej nie zaliczyłbym do wielkich i znaczących płyt Swans, to w końcu zbitka utworów, field recording itp. skompilowana post mortem
2) co do słabych chwil, to raczej jednogłośnie Burning World (nawet MG za tą płytą nie przepada)
3) co do warstwy tekstowej – warto poczytać kim był Toussaint L’Ouverture, to może rzucić pewne światło na francuskie wrzeszczenie Giry
Zauważmy, iż obecna inkarnacja Swans jest z jednej strony muzycznym przedłużeniem tego, co nagrywali na kolejnych (różnych stylistycznie) płytach, z drugiej strony – koncertowo – już w latach 80. potrafili grać piekielnie głośno, a w 90. mocno rozciągać w czasie utwory i improwizować. Czyli poniekąd nihil novi, tylko poddane współczesnej obróbce i ponownie wywołujące skrajne emocje – z tą jednak różnicą że kiedyś Swans byli obiektem kultu małych grup fanów, dziś są gwiazdami festiwali.
Zgadzam się z tezą, że Gira doszedł do ściany – i on też to szczęśliwie zauważył obwieszczając, że najbliższy album będzie ostatnim nagranym w takim składzie i w tej stylistyce.
Natomiast czy sześćdziesięcioletni gość grający jakieś 100 koncertów rocznie po 2,5 godziny i po każdym z nich idący podpisywać płyty i robić sobie zdjęcia z fanami jest tylko „kolejnym facetem w kowbojskim kapeluszu, rzucającym „fuckami” przez dwie godziny” lub trollem? Nie, on naprawdę wierzy w to co robi a my możemy to łyknąć lub nie.
pozdrawiam,

Polecamy