Wpisz i kliknij enter

Jamie xx – In Colour

The xx może i wyglądali kiedyś jak ludzkie wersje gotyckich dzieciaków z South Parku, ale pod wizerunkiem rodem z plakatów dołączanych do „Bravo” od samego początku kryły się niezwykłe osobowości. Choćby taki Jamie Smith. Spokojnie można powiedzieć, że tak jak polscy politycy ostatniego ćwierćwiecza konsekwentnie wyznaczają nowe standardy słomyzbutyzmu, tak Smith vel Jamie xx stał się forpocztą brzmienia drugiej dekady obecnego wieku.

Produkcja obydwu płyt macierzystej formacji, przeróbki utworów Gila Scotta-Herona na płycie We’re New Here (okrzykniętej przez BBC mianem arcydzieła), kilka singli i remiksów – tegorocznej wiosny do tej kolekcji dołączył pierwszy samodzielny album Jamiego. In Colour to efekt blisko pięciu lat mozolnego nagrywania i drobiazgowego cyzelowania autorskiego, ciągle ewoluującego brzmienia. Czym jest więc ledwo półroczne opóźnienie w napisaniu kilku słów o tej płycie w obliczu pracy, jaką włożył weń Jamie!

Całość otwiera Gosh – parkietowa petarda, przy której nogi same rwą się do tańca. Przepis prosty i skuteczny: zagęszczona 2stepowa rytmika, smagnięcia potężnego basu, ambientowe podkłady, świdrujące syntezatory i wokalne strzępy. Wśród tych ostatnich znalazły się okrzyki „Oh my Gosh!” i „Easy, easy!”, zaczerpnięte z „One In The Jungle”, audycji promującej jungle/drum’n’bass i nadawanej na antenie BBC Radio 1 w latach 1995-98. Drugi trop to utwór Belfast starego dobrego Orbital. Takie, między innymi, inspiracje tu słychać. Korneliusz Pacuda powiedziałby: „Wyśmienite”, ja powtarzam za niezidentyfikowanym MC: „Łomójbosz!” i „Spoko, spoko!”.

Spora część In Colour otwarcie nawiązuje do brytyjskiej muzyki tanecznej lat 90. Kto pamięta, ten wie, że był to złoty okres szeroko pojętego rave’u. Dzisiejszy, pożal się Boże, „klabing”, jest ledwo bladym odbiciem tamtych czasów. Co zabawne, raczej niewiele pamięta z nich sam Jamie – jako rocznik ’88 był wówczas zbyt młody, by brać udział w klubowych szaleństwach. Mimo to jego gruntowne osłuchanie w trendach sprzed lat jest wyraźne. Jednak zgodnie z tytułem i okładką, pełnowymiarowy debiut Jamiego mieni się wieloma barwami (mam tylko nadzieję, że daltoniści nie poczują się pominięci) i nie zawsze jest to światło odbite.

I tak: tęskną atmosferę Sleep Sound wyznacza basowa pulsacja, UK garage’owe beaty i pocięte wokalizy. Podobnie prezentuje się współprodukowany przez Four Tet Seesaw, w którym swojego eterycznego głosu użyczyła Romy Madley-Croft z The xx. Jej wokal jest tu tak zwiewny i schowany, że ledwo go słychać. Śpiewająca gitarzystka nadrabia to w Loud Places, w którym taneczny beat łączy się z funkowo-soulowymi zaśpiewami, a melancholia na zmianę przełamuje się z radością. Bynajmniej nie opłatkiem, choć święta za pasem… Ale poważnie: utwór mógłby trafić na ostatni album Daft Punk i nikt by się nie zorientował.

Inny kolega z zespołu, Oliver Sim, pojawia się z w Stranger In A Room – elektronicznej balladzie, która mogłaby trafić na obydwie płyty The xx („Czy czują państwo te emocje?”, powiedzieliby zapewne w radiowej „Trójce”). W Hold Tight słychać nieco wczesne The Prodigy, a Obvs jawi się niczym zaginione nagranie The Knife. Z kolei oparty na samplu ze starej piosenki The Persuasions I Know There’s Gonna Be (Good Times) z gościnnym udziałem Young Thuga i Popcaana – to rasowe R&B. Nie, nie to z piosenki Ewy Sonnet. Gdzieniegdzie pobrzmiewa za to Everything But The Girl. Każdy będzie miał swoje skojarzenia.

Najlepsze zostawił Jamie na początek i na koniec. Gosh rozpoczynał płytę euforycznym tańcem, kończy ją The Rest Is Noise – ostatnie, moderatopodobne tany z nutką nostalgii, trochę jak w osławionym Born Slippy Underworld, tylko z mniejszym wykopem. Potem jest już tylko Girl – odpowiednik powrotu z klubu do domu na lekkiej bańce, najpewniej jakimś nocnym autobusem, w którym osiłki jedzą kebaby, zaś kilka siedzeń dalej siedzi dziewczyna z tego samego klubu, którą chciałbyś odprowadzić do domu. Ale ona też je kebaba, a ty właśnie przeszedłeś na weganizm. Nie lękaj się, wędrowcze – zawsze możesz włączyć In Colour od nowa!

To album odpowiedni nie tylko do snucia refleksji w środkach komunikacji miejskiej. W domu brzmi równie dobrze, a i w otoczeniu klubowym sprawdza się zapewne elegancko. Trochę tego, trochę owego, smuteczki, radostki, tu nóżka popląsa, tam przytuli się para. Bardzo „brytyjska” to muzyka. Zresztą powstawała podczas tras koncertowych, w okresach tęsknoty autora za rodzinnym Londynem. In Colour to zatem bez wątpienia zrodzona ze szczerego serca, osobista, dojrzała i bardzo dobra (choć nierówna) płyta. Czy naprawdę jest tak wielka i genialna, jak ocenia to większość krytyki – czas pokaże. Osobiście powątpiewam, co absolutnie nie odbiera mi przyjemności z jej odsłuchu.

Young Turks | 2015







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy