Wpisz i kliknij enter

Nasza rozmowa – Marcin Cichy

Zapraszamy do lektury swobodnego wywiadu z połową duetu Skalpel.

Na początku chciałbym zapytać Cię o to jak doszło do tego, że zdjęcie autorstwa naszego redaktora naczelnego ozdobiło Twoją pierwszą epkę? Nigdy nam się nie chwalił, trafiłem na tę informację przypadkiem.

Szukałem pomysłu na okładkę, chciałem by była minimalistyczna i trafiłem kiedyś na blog Brzydki Wrocław. Te fale ze zdjęcia akurat pojawiły mi się w wyszukiwarce jako jedne z pierwszych i poczułem, że to będzie dobrze pasować, a że jestem duchowo związany ze stolicą Dolnego Śląska to pomyślałem, że tym bardziej to fajny pomysł. Zadzwoniłem do autora, zgodził się i bardzo się cieszę, bo jestem zadowolony z efektu. Do dziś jednak się nie poznaliśmy z Krzysztofem. Zresztą większość moich kooperacji jest tylko internetowa, ta forma kontaktu i współpracy, nie ma co ukrywać jest o wiele prostsza od klasycznych metod.

Z pewnością bez internetu byłoby też trudniej umówić się chociażby na taki wywiad jak dzisiaj. Dostęp do osób, czasem wydawałoby się nieosiągalnych jest z tego tytułu niekiedy zaskakująco łatwy.

To prawda. Żyjemy w takich czasach, że ciężko jest na przykład wypromować dane wydawnictwo, bo też w co drugim domu ktoś tworzy muzykę (śmiech). Przykładowo epkę, którą wspomniałeś finalnie wydał Asfalt, ale pierwotnie napisałem do niemieckiej wytwórni Nonplace, której założycielem jest Burnt Friedman. Odpowiedział mi dość szybko, że muzyka mu się podoba, ale wytwórnia jest w zasadzie przeznaczona tylko dla niego, nie ma z tego pieniędzy na inwestowanie i wydaje tylko swoje rzeczy. Obiecał mi nawet jakąś pomoc w znalezieniu wydawcy, ale finalnie materiał na szczęście wydał Tytus. Z pewnością jednak sam dostęp do wytwórni jest łatwiejszy odkąd jest internet.

meeting by chance EP

Ciągnąc dalej tę myśl o wytwórniach, obecnie wydajesz swoje rzeczy podobnie jak Friedman, czyli samodzielnie poprzez PlugAudio. Jak postrzegasz realia wydawniczo-promocyjne w Polsce?

Polska jest takim akurat krajem, gdzie masz wszystko albo nic. Albo jesteś mega znany jak np. ostatnio Taco Hemingway czy od lat O.S.T.R., L.U.C. i generalnie artyści, co wychodzą z każdej szafy i masz już ich w jakimś momencie dosyć, albo nie istniejesz. Nie ma innej drogi, nie ma środka, co jest trochę smutne i utrudnia premiery naprawdę wielu dobrym artystom. Nawet managerowie czy organizatorzy koncertów nie wchodzą w rzeczy, których nie znają. Żeby się wybić w sumie nie wiadomo tak do końca co zrobić, jak pomóc temu szczęściu.

Myślę, że można próbować iść taką ciężką ścieżką mozolnej pracy u podstaw, czyli jeżdżenia na koncerty gdzie się da za przysłowiowe piwo i granie dla kilku osób, aż z czasem to grono słuchaczy się powiększa i tym samym zwiększa się szansa, że kiedyś ktoś przypadkiem Cię wypatrzy przy takiej okazji.

Z pewnością jeśli masz duże samozaparcie i minimalne choć fundusze na takie życie to jest to jakiś pomysł. Można też próbować za granicami kraju jak na przykład Cat’n’Dogs w Berlinie (działało tam latami, a teraz są jedną z ikon tego miasta), czy ostatnio chociażby Coldair, który z sukcesem się odważył powalczyć poza Polską.

To faktycznie dobry przykład, ostatnio Tobiasz Biliński w jednym z wywiadów mówił, że według niego polscy artyści niesłusznie narzekają na to, że trudno się przebić na Zachodzie, gdyż po prostu niedostatecznie próbują tam zaistnieć. Może wyślą jakieś demo, ale nie są wystarczająco zdeterminowani.

Faktycznie, jeszcze do niedawna ludzie nas pytali jak wysyła się demówkę, gdzie i komu? Jak to faktycznie zrobić? Wydawało mi się to absurdalne opowiadać jak wysłać list czy e-mail ludziom, którzy wydają trzecią płytę, a czwartą chcieliby wydać za granicą. Na pewno warto mieć pewność siebie, nie bać się ewentualnie niepochlebnej oceny.

Z pewnością warto mieć jednak jakieś kontakty, bo samo wysyłanie demówek faktycznie często jest mało skuteczne. Zresztą ostatnio nawet Groh z You Know Me Records przyznał otwarcie, że Lower Entrance (który notabene właśnie wydał nowy album) jest jedynym artystą w wytwórni, gdzie trafił bez polecenia przez kogoś ze znajomych, czyli właśnie przez anonimowe podesłanie dema.

Ja też dostaję dużo demówek, ale nie jestem de facto żadną wytwórnią, a poza tym tak jak już mówiłem finalnie wydawanie muzyki to jest biznes i faktycznie na końcu kalkulujesz, że inwestowanie w nowe nazwisko jest za dużym ryzykiem. Myślę, że obecnie każdy musi znaleźć swoją drogę, postawić na tę jedną kartę – w tym wypadku swoją pasję – wszystko i próbować, bo generalnie nikt mu nie pomoże. Myślę też, że gdyby Skalpel nie był wydany w Ninja Tune czy po prostu za granicą, to też w Polsce nie miałby takiego posłuchu. Przed Skalpelem miałem zespół, w którym graliśmy elektronikę i nawet chciała nas wydać polska wytwórnia, dość znana, ale nie będę wymieniał nazwy.


Meeting By Chance – „KOI”

Któryś majors?

Powiedzmy, że odnoga majorsa. Finalnie też nas nie wydali, bo „nie mieli budżetu”. To był 1996 rok, my graliśmy drum’n’bassowe rzeczy i w sumie sam byłbym zdziwiony jakby ktoś zainwestował w taką muzykę. Na szczęście wydanie obecnie „płyty” w iTunesie czy Bandcampie jest łatwe i tanie w związku z czym patrząc z tej strony jest łatwiej.

Kończąc temat wydawania muzyki, kiedyś współtworzyłeś label Blend Records, możesz przybliżyć trochę ten czas?

Faktycznie, ale też to się skończyło, bo Marek Gluziński z którym prowadziłem tę działalność chciał wydawać bardziej hip hopowe rzeczy, a ja chciałem bardziej elektronikę. Rozeszły się nasze drogi w momencie gdy mieliśmy wydawać reedycję pierwszej płyty Noona, bo najpierw wyszła ona w Holandii. Do tego nie doszło, Marek zaczął współpracować z Ideo (hip hopową grupą z Częstochowy), potem chyba wydawał Donguralesko. Hip hop stał się popularny i tym bardziej nie było miejsca na rzeczy elektroniczne.

Scena hip hopowa poprzez hasło „kupujcie polskie rap płyty” umiała sobie ten drugi, pozaoficjalny czy też mainstreamowy nurt sprzedażowo-promocyjny wykształcić. Coś, co na Zachodzie było zawsze, a taka scena elektroniczna cały czas wydaje się, że ma z tym problem. Większość rodzimych, niezależnych wydawców potwierdza, że więcej sprzedaje swoich i tak niskolimitowanych pozycji za granicę niż nad Wisłą.

Nie ma po prostu kontekstu w Polsce dla muzyki elektronicznej, nie było czegoś takiego jak scena house’owa na przykład. Może nieco w latach dziewięćdziesiątych tego typu zjawisko wokół techno trochę się kształtowało, była Dj Patricia, Red Bull wchodził do Polski.

Parada Wolności była w Łodzi. Była gazeta Plastik, którą mogłeś bez większego trudu kupić w kiosku Ruchu, nawet w powiatowym mieście.

Tak, faktycznie. Był jeszcze Kaktus. Wtedy też Red Bull jako duży koncern „sponsorujący” kulturę klubową dawał na takie akcje pieniądze, później chyba zresztą przeskoczył na wspomniany hip hop, który przecież na początku też wsparły duże wytwórnie. Wchodziły też do Polski nagrania Ninja Tune, Warp czy Scape. Reasumując by powstała tzw. scena potrzebne są silne platformy typu Boiler Room, RDMA. Trzeba skumulować pewną masę, która wybuchnie. Ja to nazywam masą krytyczną i póki jej nie osiągniesz nie masz w zasadzie szans na wypromowanie czegokolwiek. Tak jeszcze nawiasem można wspomnieć, że była Machina, która dołożyła do jednego z numerów składankę prezentującą artystów związanych ze wspomnianym Blendem. To się nazywało „Melancholijny Oblend” i szkoda, że wtedy to jakoś przeszło bez echa, bo tam praktycznie każdy z producentów/zespołów zasługiwał na wydanie czegoś więcej.


Cichy – „Sunday is the Day I Miss You”

Mam chyba nawet jeszcze gdzieś ten składak, piękne czasy… Oscylujemy w naszej rozmowie wokół finansów, zakładam że kiedyś też musiałeś sobie powiedzieć „decyduję się na życie tylko z muzyki”. Jestem ciekaw czy masz konkretne wspomnienie z tym związane i kiedy to było, jeśli tak?

Żyję obecnie z muzyki i oczywiście nie można powiedzieć żeby to było proste, ale akurat ja mogę powiedzieć, że miałem w tym względzie fuksa. Gdy miałem 16 lat poproszono mnie o zrobienie muzyki do czterech animacji, były dość eksperymentalne, co potem się ukazało na DVD podsumowującym WRO i ten box nazywał się „Ukryta Dekada”. Totalnie nie byłem świadomy tego, co wtedy robiłem, a tworzyłem to na dodatek u znajomego mojego taty. Potem robiłem jakąś muzykę do paru reklam początkujących w Polsce, robiłem jakieś dżingle dla firm, co reklamowały się na kasetach VHS, trafiły się też jakieś filmy dokumentalne i po jakimś czasie stwierdziłem, że mam dosyć tej otoczki towarzyszącej takiej pracy, czyli miliona wersji wysyłanych do zatwierdzenia, jakiś kolaudacji i przestałem w tej roli działać. Niemniej jednak pokazały mi te doświadczenia, że życie z tworzenia jednak jest możliwe. Miałem powiedzmy 20 lat i nie musiałem nigdzie indziej pracować. Zawsze szukałem swojej szansy w muzyce, nie robiłem nic innego.

Mówisz, że to pierwsze zlecenie dostałeś w wieku 16 lat, więc już coś musiałeś tworzyć, jak ta przygoda z muzyką się zaczęła?

Zaczęło się tak, że mój tata przywiózł mi mały syntezatorek z Niemiec. Nuty sam się nauczyłem czytać z książki o Beatlesach i próbowałem coś tam grać. Rodzice widząc ten zapał zapisali mnie na lekcje. Chodziłem na fortepian, aż stwierdzono dość klasycznie „zdolny chłopak, ale leniwy – niech sobie brzdąka w kapeli, ale klasyki to on dobrze grać nie będzie jak się nie weźmie do roboty”. Kupiłem wtedy komputer Atari i zacząłem kombinować dość samoczynnie z powiedzmy tworzeniem już jakiejś tam muzyki elektronicznej. Oczywiście miałem też epizod grania w rockowej kapeli w podstawówce, bo w sumie innej wtedy nie było. Myślę, z perspektywy czasu, że rodzice też mnie w jakiś sposób wspierali, choć wątpię by wierzyli, że coś z tego będzie. A potem będąc na studiach podpisaliśmy już kontrakt z Ninja i ja trochę zwariowałem, bo pomyślałem, że świat leży u moich stóp.

A co studiowałeś?

Najpierw informatykę, ale jej nie skończyłem, bo podpisaliśmy wspomniany kontrakt i mi woda sodowa uderzyła do głowy, a potem studiowałem psychologię zarządzania, której też nie skończyłem, bo w zasadzie poszedłem tam tylko by uciec od wojska. Także zmarnowałem te 10 lat studiów w sumie, bo wykształcenie mam „prezydenckie”, ale może tak po prostu miało być.


Skalpel – „If Music Was That Easy”

Chciałbym teraz chwilę pomówić o Wrocławiu. Zwykło się mówić, że jest coś takiego jak np. Trójmiejska Scena Alternatywna, Wrocław również przyciąga ciekawych twórców muzyki, którzy gdzieś tam się razem trzymają. Trafiłem na przykład kiedyś zupełnie przypadkowo do klubu Nietota, gdzie bardzo nieskrępowanie na scenie jammowali wspólnie LUC, Leszek Możdżer, śpiewały Natalie Lubrano i Grosiak, był dziki tłum i nieprzeciętna energia. Potwierdzasz istnienie czegoś takiego?

W tym przypadku akurat mogę potwierdzić, że jest pewnego rodzaju paczka znajomych, która po prostu chodzi do Nietoty, więc mogłeś ulec pewnemu złudzeniu. Generalnie Wrocław jest bardzo mocny promocyjnie, ale w moim odczuciu jest trochę miastem niewykorzystanych szans.

Kiedyś na przykład był taki festiwal Wrocław Non Stop, który się świetnie zaczął, ale szybko się skończył. Industrial Art, który jest bardzo prestiżowym festiwalem, radzi sobie bardzo dobrze, ale jednak mocno w podziemiu.

To ciekawe co mówisz w kontekście faktu, że Wrocław jest teraz Europejską Stolicą Kultury. Widzisz w tym jakąś szansę na przekucie haseł promocyjnych na rzeczywistość, która jak mówisz nie do końca jest spójna?

Kibicuję temu wydarzeniu, ale też nie uczestniczę. Organizacyjnie uważam, że nie jest to wszystko do końca tak jak być powinno, ale mam nadzieję, że trochę dobrych rzeczy w ramach tej inicjatywy wypali.

Igor Boxx zatytułował jedną ze swoich płyt „Breslau”, dla Ciebie chyba też Wrocław jest miejscem ważnym. Jakie znaczenie ma dla Twojej twórczości?

I ja, i Igor czy wspólnie jako Skalpel zawsze podkreślamy, że jesteśmy z Wrocławia. Na naszej pierwszej płycie było napisane, że muzyka jest nagrana i stworzona we Wrocławiu, w Polsce. Igor zrobił jak wspomniałeś nawet album „Breslau”, ja też zawsze ten wrocławski pierwiastek starałem się pokazywać w jakimś sensie, co wskazaliśmy chociażby w pierwszym pytaniu tego wywiadu. Dwa ostatnie wydawnictwa Skalpela też nawiązują do tego miejsca, bo „Simple” jest w kolorystyce żółto-czarnej, czyli barwach flagi Dolnego Śląska, a „Transit” jest żółto-czerwony, czyli w kolorach flagi i godła Wrocławia. Stąd jesteśmy i uważamy, że to jest nasz atut. Szczególnie za granicą, pochodzenie nas wyróżnia. Muzyka się zunifikowała, nie ma wyraźnego podziału na style, warto przyciągać słuchacza czymś innym oprócz muzyki.


Igor Boxx – „Last Party In Breslau”

Jest coś w tym, zwłaszcza w kontekście tego, że mnóstwo muzyków przenosi się do Berlina czy Londynu.

No właśnie, zatem taki Wrocław, Poznań, Kraków czy Gdańsk może być ciekawy. Jest taki portal „Nowe Idzie Od Morza” – uważam, że to wspaniała inicjatywa, którą obserwuję. Widać skąd to się wzięło, po co to jest. We Wrocławiu takiego medium nie ma, a z pewnością wracając trochę do Twojego pytania o środowisko muzyczne mogłoby być. Niestety Wrocław jest takim polsko-niemieckim, przez co lekko nijakim kulturowo miastem, które nie ma odniesienia długoterminowego, musimy je dopiero tworzyć jako młodzi ludzie, tzn. ja już stary (śmiech). Generalnie nie ma takiego portalu, gdzie na przykład można by sprawdzić jaka płyta została wydana w tym tygodniu już nawet nie we Wrocławiu, ale w Polsce… Olis masz sprawdzać? W ZAiKS-ie? Który notabene źle się kojarzy młodym twórcom, a mógłby im realnie pomagać. Jednym zdaniem brakuje po prostu portali promujących muzykę. Dobrze, że chociaż jest nowamuzyka czy 80bpm.net.

Dziękujemy za uznanie, pozdrawiając przy okazji Kubę Knerę i Kasię Paluch. Spotykamy się w sumie przy okazji premiery Twojego długogrającego solowego debiutu. Jak to się właściwie stało, że skoro tworzysz od 16 roku życia, dopiero po tylu latach debiutujesz albumem? Z dłuższą formą wydawniczą Ci nie po drodze czy inne jeszcze powody są tego przyczyną?

Po pierwsze dla mnie jednak najważniejszy był i jest zespół Skalpel, i w niego inwestowałem 100% czasu zawsze. Któregoś dnia znalazłem jednak na dysku około 60 rożnych projektów, w tym trochę rzeczy, które miałem wydać, a nie wydałem i przyszła wtedy do mnie refleksja, że nie może tak być, że całą tę twórczość tak chomikuję. Wiadomo z drugiej strony, że muzyka potrafi ulegać degradacji i po czasie nie jest tak świeża w wielu przypadkach jak w momencie jej stworzenia, czasem nawet przestajemy się z nią utożsamiać czy wręcz zaczynamy się jej wstydzić. Doszedłem w związku z tymi przemyśleniami do wniosku, że zacznę publikować swoje numery w miarę aktualnym dla ich stworzenia czasie.


Meeting by Chance – „Watermark III”

Mógłbyś ten moment określić na rok 2011, kiedy wyszła pierwsza epka?

Myślę, że tak, bo wcześniej robiłem jakieś remiksy czy w ogóle rzeczy, którymi się nie dzieliłem. Bezpośrednim sprawcą zmiany był projekt 365breaks, bo po jego zakończeniu pamiętam, że nawet do żony powiedziałem w sylwestra: i co teraz? Postanowiłem wydawać swoje solowe rzeczy. A co do idei albumu to byłem kiedyś na spotkaniu z Dorian Conceptem i on stwierdził (z czym się zgadzam), że klasyczne albumy są dziś przeżytkiem – on stara się robić jedną epkę miesięcznie. Może w tanecznej muzyce to jeszcze ma cień sensu, ale i tak w polskich realiach to pomysł skrajnie abstrakcyjny. Ja założyłem, że zrobię trzy epki w roku, a finalnie zrobiłem jedną. Generalnie krótkimi formami wydawniczymi ciężko zainteresować na przykład dzienikarzy, wychodzi tyle godnych uwagi albumów, że na epki czy single nie ma już czasu. Wypuściłem począwszy od tego wspomnianego 2011 roku kilka rzeczy, jako Watermark, potem z Krivitskym, ale odczuwałem ten wspomniany już przeze mnie brak zainteresowania dziennikarzy. Doszedłem do wniosku, że trzeba nagrać z 9 czy 10 utworów i powiedzieć, że to jest album. Jak się okazuje zadziałało, choć w dalszym ciągu wierzę w to, że nie ma sensu wydawać płyt w tej formie. Pewnie jeszcze jeden longplay wypuszczę, ale potem już wrócę do epek, bo moim zdaniem jest to ciekawsze, bardziej podgrzewa atmosferę wokół artysty i daj jemu kopa, bo w krótszym zakładam czasie ma informację zwrotną – nawet jeśli mniejszego rozmiaru. Przy albumie, od momentu nagrania pierwszego numeru do premiery schodzą czasem i 2-3 lata, po takim czasie masz to promować i to jest sytuacja zgoła schizofreniczna, bo ty jesteś już w innym miejscu, masz nagrane kolejne 15 numerów i nimi żyjesz, a nie jakimś zakurzonym materiałem. Krótkie formy są lepsze!

Wspomniany projekt 365breaks wymuszał od Ciebie sporą dozę dyscypliny, bo codziennie tworzyłeś pętlę perkusyjną i to w 15 minut by wrzucić ją do sieci. Słyszy się też o Tobie, że jesteś skrajnym muzykocholikiem i w zasadzie abstrahując od wspomnianego projektu tworzysz po prostu co dzień. Miewasz chwile odpoczynku od muzyki, momenty gdy jesteś nią zmęczony czy znudzony?

Staram się robić sobie przerwy, ale za często mi to nie wychodzi… Moja rodzina ma w związku z tym pretensje do mnie, bo mówię że potrzebuję jeszcze 30 minut żeby coś skończyć, a kończy się tak, że kładę się spać ostatni. Uprawianiu sztuki zawsze towarzyszą upadki i wzloty, czasem chcesz rzucić to wszystko, a czasem wydaje ci się, że jesteś geniuszem. Kto tak nie ma?! Przyzwyczaiłem się, że te gorsze chwile trzeba przetrwać, a czerpać jak najwięcej w momentach, kiedy czujesz, że idzie ci jak nigdy, że jesteś właśnie na fali.

To jeszcze chciałbym Cię podpytać o warsztat. Skalpel nieodzownie kojarzy się z samplingiem, a jak to jest obecnie u Ciebie?

U mnie jednym słowem jest wszystko!

A takie rzeczy jak syntezatory modularne czy field recording też?

Mam Korga Ms-20, co prawda modularem to on nie jest, ale też analogicznie się kable w niego wsadza. A field recording to akurat nie moja bajka, myślę że zarezerwowana dla innych dróg w muzyce. Generalnie przeniosłem się do komputera jakiś czas temu. Moim zdaniem nie ma już sensu używanie klasycznego samplera. Pierwszym moim modelem była Yamaha SU10, takie pudełeczko 10 na 10 centymetrów, bo tylko na takie mnie było stać. Potem miałem Yamaha a3000 z bankiem 20mb, więc była uciążliwa zabawa w zapisywanie trochę na dysku, a trochę na dyskietkach. Następnie technologia przyspieszyła mocno i jak zobaczyłem Atari Falcon to oszalałem. Jeszcze później ktoś mi pokazał program z wtyczkami native instruments i wtedy bardzo mocno poczułem, że to jest to, co chcę robić i tak już to zostało, że pracuję na komputerze. Zbierałem kiedyś mnóstwo winyli, ale obecnie wszystko co chcę uzyskać robię tylko syntezą.

Tak to daleko poszło, że audiofil nie rozróżni.

Wirtualne instrumenty tak dobrze imitują prawdziwe, że różnicy nie usłyszysz. Nawet raz ktoś zajmujący się zawodowo masteringiem zapytał mnie gdzie nagrałem sekcję smyczkową, bo super to brzmi w jego odczuciu, a to było VSTi. Są przecież próbki cyfrowe tzw. private co osiągają cenę samochodu – parę razy mi się zdarzyło odsłuchać takowe, to uszy mi zwiędły od precyzji tego dźwięku. Poza tym to koresponduje z moim usposobieniem, bo zawsze chciałem być takim zamkniętym producentem jedynakiem i takie rozwiązanie mi super odpowiada. Czuję się w tym środowisku bezpiecznie samemu.

Tylko Igora wpuszczasz czasami.

Ci, co mnie znają, to wiedzą, że jestem typem samotnika. O wiele częściej jestem u Igora, niż on u mnie, pewnie proporcja jest 90% do 10.


Meeting By Chance – „Birdman”

Chciałbym Cię jeszcze zapytać o rolę wokalu w Twojej twórczości. Biorąc pod uwagę „Inside Out”, głos w tym wypadku żeński można odebrać jako kolejny instrument?

Tak, „Inside Out” to płyta instrumentalna… Myślę, że na kolejnych będzie coraz więcej wokali i tekstu. Głos ludzki ma tę zaletę, że trafia prosto do duszy/serca i właśnie to mnie ostatnio uwiodło. Jest to wartość dodana w przekazie, która powoduje, że wszystko staje się bardziej intymne.

Jeden z numerów na Twoim albumie nazywa się „Birdman”, domyślam się, że chodzi o film Iñárritu. Twój pseudonim też odnosi się do obrazu wizualnego – w jakim stopniu to co trafia do Ciebie przez zmysł wzroku przekłada się na Twoją muzykę?

Faktycznie ludzie dość często mówią mi, że moja muzyka jest filmowa, przy okazji pytając dlaczego jeszcze nie zrobiłem muzyki specjalnie do filmu? Obraz jest dla mnie bardzo ważny, tworzę coś co czasem nazywam pocztówkami dźwiękowymi. Moja muzyka faktycznie ma pewną filmową obrazowość – nigdy nie potrafiłem robić muzyki inaczej. Próbowałem kiedyś z tym walczyć, coś zmienić, ale stwierdziłem po czasie, że to nie ma sensu. Taka, a nie inna muzyka we mnie siedzi.

Tradycyjnie na koniec wywiadu pytam swych rozmówców o to, czego obecnie słuchają i o koncert, który ostatnimi czasy zrobił na nich największe wrażenie, bądź generalnie był koncertem dla nich najbardziej niezapomnianym. Jak to jest w Twoim przypadku?

Hmm, ciężko powiedzieć… Ostatnio bardzo dużo tworzę, nie mam czasu na słuchanie cudzych rzeczy. Z czystym sercem mogę powiedzieć, że przez ostatni miesiąc nie słuchałem niczego. Jeśli już to włączam trochę Youtuba dla relaksu i raz w tygodniu słucham audycji z Bandcampa. Na koncerty chodzę bardzo rzadko, bo nie potrafię się na nich odnaleźć. Najlepszy na jakim byłem to Sade w Berlinie, ale nie jestem obiektywny, bo jestem jej wielkim fanem.

Dzięki piękne za rozmowę.

www.facebook.com/plugaudio
www.meetingbychance.bandcamp.com/
www.plugaudiomastering.com/plug.html







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy