Beczka śmiechu.
Jeśli by cofnąć się do początku poprzedniej dekady, kiedy światło dzienne ujrzała kompilacja „Nearly Disco Dawn” projektu Errorsmith, a zawierająca nagrania z lat 2001 – 2003, okazałoby się, że stojący za nim Erik Wiegland tworzył wówczas muzykę, który w zaskakujący sposób antycypowała modną obecnie falę pomysłowych dekonstrukcji różnych klubowych stylów. Sekret tkwił w poczuciu humoru berlińskiego producenta, które pozwalało mu w niefrasobliwy sposób żonglować podstawowymi elementami disco, electro, house’u czy techno.
Wiegland działał już na podobnych zasadach od połowy lat 90. – zarówno sam, jak i w dwóch duetach. Pierwszym był MMM, założony z późniejszym rezydentem Berghain – Fiedelem. Obaj panowie byli pracownikami słynnego sklepu Hard Wax, mieli więc dostęp do najnowszych płyt z całego świata. Zamiast jednak naśladować nowinki z Detroit czy Chicago, rozbierali je na czynniki pierwsze, by potem złożyć w zupełnie nowe całości. Sporą popularność zyskał także Sound’N’Hack, duet naszego bohatera z Frankiem Timmem, który szedł jeszcze dalej w swych eksperymentach.
Tak naprawdę Errorsmith nie doczekał się do tej pory albumu z prawdziwego zdarzenia. Brak ten nadrabia teraz wytwórnia PAN serwując zestaw ośmiu premierowych nagrań artysty. Jego zdaniem to najbardziej radosna muzyka, jaką do tej pory stworzył. I rzeczywiście – tym razem dekonstruuje on jamajski reggaeton. Podstawę wszystkich nagrań stanowią więc rwane i łupane bity, które Wiegland uzupełnia wokalnymi modulacjami („Lightspeed”), przesterowanymi basami („Suepraltive Fatigue”), komputerowymi efektami („Who-is”), a przede wszystkim abstrakcyjnymi wariacjami na modularnych syntezatorach („Internet Of Screws”).
Stworzona w ten sposób muzyka może wywoływać skrajne reakcje – od zachwytu po irytację. Jej brzmienie ma bowiem dosyć minimalistyczny charakter i jedynie od czasu do czasu wyłania się tu jakaś szczątkowa melodia. Zastosowanie przerysowanych dźwięków wywołuje raz za razem efekt zamierzonej groteski – a pompujący bezlitośnie bit wciąga w taneczny pląs. Jeśli ktoś ma podobne poczucie humoru jak Erik Wiegland, wysłucha krążka z szerokim uśmiechem na twarzy. Ktoś inny – może ze złością cisnąć nim o ścianę. Do katalogu wytwórni PAN ten zawadiacki materiał pasuje jednak jak ulał.
PAN 2017
strasznie prymitywne jak wytwór jakiegoś podrzędnego grajka, który dopiero nauczył się Fruity Loopsa…