Trans-folk.
James Holden nie lubi się nudzić. Jego ambicją jest wydeptywanie własnych ścieżek pomiędzy gatunkami muzycznymi, które niełatwo połączyć. Czarował nikogo nie będę, gdy napomknę, że jego poprzednia płyta „The Inheritors” zjawiskiem nieprzeciętnym dla mnie była. Siłą rzeczy na następczynię czekałem dość niespokojnie. Wiadomo co takie oczekiwania robią w głowie. Doczekałem się. Oto Holden wydał swój nowy krążek zatytułowany „The Animal Spirits”. Już na wstępie trzeba zaznaczyć, że nie jest tu sam. Poszerzył skład zespołu. Zaprosił muzyków z żywymi instrumentami i jak sam twierdzi bez poprawek zarejestrował najnowszy materiał.
Dobrze, że nie zszedł z obranej wcześniej ścieżki i nie porzucił swoich fascynacji jazzem. Pozostał też twórcą otwartym na improwizacje. Te cechy zaliczam na plus twórcy. Spontaniczności i radości z grania znajdziemy tu co niemiara. Już na początku w „Spinning Dance” trafiamy w środek plemiennego rytuału, z którego wyprowadza nas perkusyjny rytm. Natchnione takty niosą cały utwór. Ponad pięć minut łagodnej transowości, która ma nasycić energią naszego ducha. Spirytualizm się dopiero rozkręca. Od pierwszego przesłuchania zwróciłem uwagę na „The Beginning & End Of The World”. Iskrzy kosmosem, saksofon przeplata się z efektownymi dźwiękami. Wszystko prowadzi nas do jakiegoś spektakularnego wybuchu. Potęga dźwięku tworzy chaos, a po wszystkim zostaje rozstrojona transmisja.
Fascynacja spiritual jazzem bierze górę w „Pass Through The Fire”. Tu Pharoah Sanders spotyka się ze Stevem Reichem. Prosta linia melodyczna tli się przez cały kawałek. Nie przeszkadza jej też natłok zdarzeń w postaci saksofonu, klawiszy czy kornetu. W końcu przez płomienie mamy się tu przedrzeć, więc żar ma buchać nam w twarz. Niemal niekończącą się podróż umila nam obecność Etienne Jaumeta na saksie. Błyszczy on jeszcze w kilku, dalszych momentach na płycie. Większość pewnie będzie zapętlać sobie „Thunder Moon Gathering”. Nic dziwnego, bo to fantastyczny utwór. Noszący w sobie ślad marokańskiej muzyki, buzuje od euforii. Nadmierne powtarzanie tego numeru może sprawić, że obniży się nasz poziom świadomości. Zwrócę uwagę, że zespół nie udziwnia na siłę faktury muzycznej. Raczej bazując na źródłach swoich inspiracji, próbuje zrobić coś własnego. Holden sprawdza się w roli lidera, która trzyma całość w ryzach.
Dla mnie najlepszym momentem jest utwór tytułowy. Kosmologia, spirytualizm i free jazz łączą się w idealnych proporcjach. Zespół daje się porwać mocy, wszystko trafia na swoje miejsce i w idealnych proporcjach. Elektroniczny rytm przecinają zawodzenia saksofonu. Sam zespół rozkręca się z minuty na minutę. Podkreślić należy wkład multi-instrumentalistki Lizy Bec. Po tym wszystkim ciągle pozostaje mi pewien niedosyt. Z pewnością nie chodzi o to, że płyta jest zła. Nic z tych rzeczy. Przypominać to może próbę krytykowania domu za to, że posiada dach. Czepianie się oczywistości w imię trudno sprecyzowanych pobudek. Wracając do płyty to brakuje mi bardziej rozbudowanych form improwizacyjnych. Może zadziorniejszych fragmentów lub gubienia dość oczywistych inspiracji. Na pewno nie jest to płyta tuzinkowa. Na Holdena zawsze należy zwracać uwagę.
Border Community | 2017