Bartek Woynicz
Hatti Vatti – „SZUM”
„SZUM” to album wymagający skupionego wgryzania się, kolejne warstwy odsłaniają się z każdym kolejnym odsłuchem, a Hatti Vatti po raz kolejny udowadnia, że w ramach zarezerwowanej dla siebie palety brzmień (po których łatwo rozpoznać jego twórczość) jest w stanie bez końca eksplorować nieznane tereny. Poza tym zawiera jeden z piękniejszych numerów tego roku tj. „Ruins”.
Mount Kimbie – „Love What Survives”
Generalnie patrząc brzmienie Mount Kimbie stało się jeszcze bardziej odważne, miejscami szorstkie i w sumie w dalszym ciągu nowatorskie. Prawie czterdzieści minut „Love What Survives” serwuje nam zaskakujące dania łączące sporo różnych przypraw, podanych z dużą dbałością o detale i oryginalność smaku – prowokując przy okazji do pytania czy to naprawdę ciągle jest duet czy może to jednak ściema i mamy już do czynienia z regularnym bandem?
Nosaj Thing – „Parallels”
Czwarty longplay Nosaj Thing to album kompletny, bez słabszego numeru, a z kilkoma wybitnymi, zbudowany z ponad przeciętnym wyczuciem do sterowania uwagą słuchacza. Zestaw kompozycji, aż kipi od emocji przenosząc na język muzyki refleksje nad paralelami szukanymi w świecie człowieka i technologii. Materiał idealnie równoważy użycie brzmień analogowych i cyfry generując atmosferę pełną nostalgii, melancholii, po prostu wrażliwości.
Mateusz Piżyński
1. Arca – „Arca”
„Arca” to barokowa feeria połamanych i zdeformowanych podkładów i bitów. Eksperymentalnie zaaranżowane instrumentarium stanowi niebanalne tło dla głosu Alejandro Ghersi. Jego wokal brzmi niekiedy jak uduchowiona modlitwa, nieraz jak lament, a jeszcze gdzie indziej jak coś w rodzaju post-opery.
Arca rozsmakowuje się w dziwnych dźwiękach, zmysłowo się w nich tapla, tworząc klimat pretensjonalnego ekshibicjonizmu. Słuchając jego nowego albumu, ma się wrażenie, że muzyka jest mistyczną formą uwielbienia dla czegoś dewiacyjnego, brzydkiego, ciemnego, gdzie finalnym efektem jest czyste piękno. W porównaniu ze wcześniejszymi wydawnictwami, to elektronika bardziej delikatna i krucha. Nie zmienia to faktu, że w każdym dźwięku silnie obecny jest styl Alejandro Ghersi.
2. Björk – „Utopia”
Mimo, że nie ma tu rewolty artystycznej na miarę „Medulli”, to jest to bardzo udana, spójna i na swój sposób nowatorska pozycja w dyskografii Björk. Tym, co rzuca się w ucho jako nowe, są rozbudowane aranżacje na flet oraz sample z odgłosami dzikich zwierząt.
Duży plus za to, że Björk odstawiła wyeksploatowane do bólu smyki, sięgnęła po klasyczny chór („Body Memory”), dała popis bitów rodem z „Homegenic”, słyszalny chociażby w „Losss”, i nie zapomniała o pięknych, oryginalnych melodiach, wolnych od manierycznego przekombinowania. Jest bowiem w „Utopii” pierwiastek prostoty, harmonii, piosenkowej lekkości, która w „Biophillii” czy „Vulnicurze” nie była czymś łatwo dostrzegalnym. Zmienną stałą pozostaje silna, artystyczna więź z Arca, który współprodukował większość utworów oraz wzajemne przenikanie się technologii i natury. To w końcu „Björk”.
3. Baasch – „Grizzly Bear With A Million Eyes”
W całym gąszczu polskiej, bardzo dobrze rozwijającej się elektroniki dostaliśmy w 2017 roku album, odważnie puszczający oko w kierunku wyrazistych, lekko ejtisowych synthów, które jeśli wpadną w niepowołane ręce, mogą stać się tanią wiksą. To prawdziwa sztuka zbudować z nich piosenki, które mają klimat nocy, niepokoju, a niekiedy smutku. Wyrobiony i rozpoznawalny styl produkcji Baascha wraz z jego charakterystycznym niskim wokalem został przez ostatni album mocno podkreślony. „Grizzly Bear With A Million Eyes” to synth-pop, którego kręgosłupem jest pulsujący mrok, sprawnie współgrający z ciekawymi i wyraźnymi melodiami. Album w pewnym sensie romantyczny. Ale na swój współczesny i – co najważniejsze – prawdziwy sposób.
4. EABS – „Repetitions (Letters To Krzysztof Komeda)”
5. Forest Swords – „Compassion”
6. Sevdaliza – „ISON”
7. Gas – „Narkopop”
8. Mount Kimbie – „Love What Survives”
9. Kelela – „Take Me Apart”
10. Lewis Fautzi – „The Ascension Of Mind”
Kasia Jaroch
Chino Amobi – „Paradiso”
Chino Amobi – „Paradiso”
W odległej, romantycznej krainie położone jest zagubione miasto, które spowiła tajemnica i lęk. Jego, pogrążona w ciemnościach, populacja od lat wiedzie letargiczną egzystencję. Ich wybawienie przyniesie bezmierna fala, która zmyje zło i uwolni ludzi od cierpienia.
Tym katharsis jest Paradiso, studium raju, dzieło Chino Amobiego. Tu nic nie jest stałe, obrazy zmieniają się z każdą sekundą łącząc kompulsywne bębny, ogłuszającą perkusję, basy oraz niepokojące, progresywne sample. Paradiso daje mocne doznania i pozostawia z pewnym poczuciem złowrogości, jednak przede wszystkim jest pięknem dającym intelektualną satysfakcję.
Oklou & Casey – „For The Beasts”
Już w latach 40. XX wieku pisano o dialogiczności sztuki, która nie jest dziełem całościowej świadomości, lecz składa się z pojedynczych wiadomości i głosów. Ostatecznie, wszyscy posługujemy się słowami innych. Jak w zdigitalizowanej rzeczywistości artyści wyrażają swoją ekspresję? Oklou, wykorzystując skrawki znanych, popowych tracków, buduje etiudy o niesamowitej wrażliwości. „Dawn” czy „Everlasting” to utwory wyróżniające się tonią emocji, a zarazem beztroskim spokojem. Głęboko poetycki album „powstał jako odmiana tego, co było kiedyś. Rozsiewa mrok i epatuje blaskiem. Rodzi nowy rodzaj piękna.”
B.YHZZ – „Via”
Via to symbol przemiany, która nastąpiła w twórczości B.YHZZ’a. Od gniewu, niegdyś reakcji na otoczenie, podążył do miejsca, gdzie noise stał się lekiem, pozwalającym na wynurzenie się z mroku i spojrzenie w stronę światła. Rytm jest punktem na mapie, wsłuchanie się w kolejne dźwięki sprawia, że wędrujemy. Poszukiwania celu, czasem szaleńcze, powodujące zawroty głowy, w tym przypadku, wieńczy poczucie chwilowej nadziei.
Jarek Szczęsny
Miejsce 1: Zimepl/Ziołek – „Zimpel/Ziołek”
Nie można sobie wymarzyć lepszego ucieleśnienia siły i pomysłowości polskiej sceny muzycznej, która powoli i konsekwentnie przebija się na świecie. Obaj muzycy musieli się spotkać w studio, ale nie musieli nagrać aż tak dobrej płyty. Jeśli symbioza, idealne uzupełnianie się czy gościnne i rekonstrukcyjne występy w nie swoich światach muzycznych są możliwe to właśnie w muzyce duetu ZZ. Nic oczywistego tu nie ma, ale z drugiej strony nie ma też nadmiernych zaskoczeń. Istotą jest doskonała muzyka.
Miejsce 2: Jazz Band Młynarski-Masecki – „Noc w wielkim mieście”
Ideał. Z jednej strony maniakalny perfekcjonizm twórców (Młynarski – Masecki) z drugiej czas kiedy polsko – żydowska piosenka potęgą była. Aż dziw bierze, że przed wojną powstawały takie szlagiery jak „Abduł Bej”. Masecki wplata w to szalone popisy („Nikodem”), a Młynarski przypomina o sile języka polskiego w śpiewie. Płyta z tych, które nie chcą opuścić głowy po przesłuchaniu. Również przypomnienie, że muzyka taneczna może być ekstrawagancko elegancka.
Miejsce 3: EABS – „Repetitions (Letters to Krzysztof Komeda)”
Komeda w rękach Pędziwiatra. Najpierw był szok i niedowierzanie. Jak to rap wstawić do Komedy? Gdzie gniewne okrzyki purystów? Gdzie uświęcona tradycja? No i jak to wszystko jest w ogóle możliwe? Ano jest. Dzięki niebywałemu zgraniu. Dzięki szczegółowemu przejrzeniu archiwum Komedy i wyłuskaniu tego co niezbyt ograne. Dzięki spleceniu sprytu i ryzyka. Również dzięki metodzie twórczej zaczerpniętej z hip-hopu. EABS rozwalił system i zaczął dyktować swoje warunki. Dobra zmiana.
Pozostała lista:
4. Run The Jewels „Run the Jewels 3” Run The Jewels, Inc.
5. GAS „Narkopop” Kompakt
6. Tomasz Sroczyński „SYMPHONY NO. 1 Resurrection” Sygnał Records
7. Raphael Rogiński „plays Henry Purcell” Bołt Records
8. St Vincent „Masseduction” Loma Vista
9. Lotto „VV” Instant Classic
10. Richard Dawson „Peasant” Weird World
Paweł Gzyl
Belief Defect – „Decadent Yet Depraved”
Dwóch weteranów amerykańskiego techno zwarło szyki, by nagrać wspólnie niezwykły album. Temat niby oklepany – apokalipsa. Ale w ich wykonaniu nabrał on zupełnie innego wymiaru. Muzycznie to połączenie industrialu, EBM i techno w nieoczywistej formule o nadzwyczaj potężnym brzmieniu. Wszystko to mroczne i masywne, ale nie pozbawione melodii, humoru i mistycznej nadziei.
Porter Ricks – „Anguilla Electrica”
Ten album przy pierwszym przesłuchaniu zaskakuje. Bo nie jest prostą i oczywistą kontynuacją „Biokinetics”. Dopiero z czasem odkrywa się zamysł twórców, którzy pozostając w kręgu dubowego techno postanowili stworzyć coś innego. I udało im się: bo nagrania z ich nowej płyty zaskakują oryginalnym brzmieniem, pomysłowymi aranżacjami i dyskretną melodyką. Przy tym emanują tą samą energią, co Porter Ricks sprzed dwóch dekad.
Gas – „Narkopop” Kompakt
Wolfgang Voigt miał pewnie tę samą zagwozdkę, co Thomas Köner i Andy Mellwig, nagrywając nową płytę swego projektu pod długiej przerwie. Wybrał jednak inne rozwiązanie niż koledzy: nagrał muzykę dokładnie w tym samym stylu co wcześniejsze produkcje. I w tym przypadku takie posunięcie okazało się słuszne. Choć „Narkopop” niewiele różni się choćby od „Königsfrost”, okazało się, że w tej formule nadal można stworzyć piękną i majestatyczną muzykę.
Ania Pietrzak
Moje tegoroczne typy do tytułu „Najlepsza płyta 2017” wybrałam wedle następującego klucza: 1) materiał, który wnosi istotny wkład w rozwój muzyki + 2) materiał, który szczególnie porusza emocjami słuchacza. Modyfikacja klucza o drugi z ww. aspektów wynika z tego, że wspaniałej, bardzo dobrze wyprodukowanej muzyki wyszło w tym roku naprawdę dużo.
Wybrać z tego tylko trzy płyty było mi niezwykle trudno. Dlatego postanowiłam oprzeć się także na drugim aspekcie, odwołującym się do tego jak dany album wpływa na emocje słuchacza. A że te są dla mnie bardzo ważne w muzyce, co dla czytelników Nowamuzyka.pl nie stanowi żadnej tajemnicy, mój wybór odnośnie trzech najlepszych płyt 2017 kształtuje się następująco:
1. Stefan Wesołowski – „Rite Of The End”
Album Stefana Wesołowskiego, który na łamach NM opisywała Paulina Miedzińska, po prostu mnie powalił. To jedna z najpiękniejszych płyt jakie słyszałam w swoim życiu. Materiał eksperymentalny, oparty o cudowną sekcją instrumentalną, z elementami elektroniki, momentami jest wstrząsający, przeszywający, ale tak naprawdę pomaga radzić sobie z własnymi emocjami.
Jest jak niesamowita muzyczna terapia, w której na końcu czujesz, że wreszcie odnalazłeś siebie. Ta płyta daje słuchaczowi olbrzymią ulgę, dużo spokoju, a momentami odnosi się wręcz wrażenie, że „Rite Of The End” uczy pokory. Płyta, którą polecam każdemu, nie tylko fanom elektroniki. Materiał, który miałam okazję wysłuchać na żywo dwukrotnie w tym roku (Up To Date 2017 i Festiwal Przemiany w warszawskim Centrum Kopernika) i chyba najczęściej słuchany przez mnie winyl od kilku miesięcy, do dla mnie zdecydowanie płyta roku 2017. Panie Stefanie, bardzo dziękuję za „Rite Of The End”.
2. Steffi – „World Of Waking State”
W 2017 r. ukazało się naprawdę wiele wspaniałych płyt w najbliższych mi gatunkach elektroniki i techno, jednak to właśnie płyta legendarnej DJ-ki Steffi wydaje mi się najbardziej innowatorska, odkrywająca w techno nowe rewiry i eksperymentalna. Płyta, o której pisał dla Was Paweł Gzyl, ma w sobie olbrzymią świeżość. Zdecydowanie wykracza poza definicyjne ramy techno, wchodząc na wyższy poziom tego gatunku, by potem przejść płynnie w ambient.
Steffi skupia się poszczególnych dźwiękach, doprowadzając je do surowego ale pięknego brzmienia. Wspaniale słychać to w utworach: „The Meaning Of Memory” i „Continuum Of The Mind”, które zbudowane zostały na chwytliwych surowych motywach jednak tak intrygujących, że można się od nich uzależnić. Mnie to spotkało – „The Meaning Of Memory” budzi mnie codziennie od kilku miesięcy i jest to najbardziej nieskuteczny budzik jaki miałam w życiu. Gdy go słyszę marzę tylko o tym by zakopać się pod kołdrą i słuchać tego utworu w nieskończoność.
3. Lapalux – „Ruinism”
Stuart Howard używający pseudonimu Lapalux (skrót od „Lap Of Luxury”) to dla mnie jeden z najbardziej utalentowanych producentów elektroniki obecnie. Bardzo cenię sobie jego muzykę, którą często opisuję na łamach NM. Artysta tworzący na pograniczu IDM, glitch i downtempo wyróżnia się olbrzymią oryginalnością.
Każde jego wydawnictwo jest nieco inne, ale każde łączy jego znak rozpoznawczy – niesamowicie mocny i ostry miks beatów i nostalgicznych melodii (jego debiutancki album zatytułowany był „Nostalchic”), połączony często z bardzo poruszającymi kobiecymi wokalami artystek, które Lapalux zaprasza do współpracy (m.in. Kerry Leatham znana z bezkonkurencyjnego i powalającego ‚Without You”, Andreya Triana, Szjerdene, JFDR, Talvi, Louisahhh).
„Runism” pozostaje w tej konwencji, choć od dwóch poprzednich wyróżnia go większy dystans i melancholia aniżeli nostalgia, przeważająca na poprzednich albumach. Płyta rewelacyjnie wyprodukowana, pełna ostrych jak brzytwa dźwięków, wywołuje swoiste duchowe poruszenie. Jest bardzo emocjonalna, choć tytuł nawiązuje do zrujnowanego (co Lapalux wyjaśnia w udzielonym mi wywiadzie). To płyta, która pomaga się podnieść i daje dużo siły by iść dalej. Wreszcie to płyta, która przywraca wiarę w miłość.
Łukasz Komła
Nadah El Shazly – „Ahwar”
Egipcjanka swoim debiutanckim albumem dopisała nietuzinkowy rozdział do historii XXI-wiecznej awangardy – pochłaniającej zarówno muzykę arabską, kulturę Czarnego Lądu, zachodnie syntezatory, jak amerykański free jazz. „Ahwar” pozwala nabrać głębokiego oddechu, z którego powoli ulatuje cała mozaika naszego świata.
Širom – „I Can Be a Clay Snapper”
Słoweńskie trio ma niebywały dar do rozrywania kultur i stylistyk, a słowo „bariera” jest antyczną skamieliną rozkruszaną przez wyobraźnię i wrażliwość muzyków. Nagrania Širom układają się w pulsujący gąszcz zharmonizowanych przesmyków docierających w głąb pustynnej Afryki.
Meridian Brothers – „¿Dónde Estás María?”
Niepowtarzalna groteska podsycana cumbią, elektroniką, jazzem, psychodelią czy muzyką (nie)poważną, w samym środku tropikalnego liryzmu.
Krzysiek Stęplowski
Talaboman – „The Night Land”
Po kilku pierwszych, stworzonych wspólnie kawałkach panowie John Talabot i Axel Boman postanowili nagrać długogrający album. „The Night Land” to zapis sesji i eksperymentów z wykorzystaniem głównie analogowego instrumentarium. Rzecz niezwykle ciekawa: jest tu sporo znajomitych pomysłów, błyskotliwych punktów wyjścia do wciągających improwizacji. Pozostaje mieć nadzieję, że Talaboman przetrwa i „The Night Land” nie będzie jednorazowym wyskokiem. Tym bardziej, że – jak twierdzą sami muzycy – na krążku znalazł się jedynie wycinek tego, co powstało podczas sesji.
Toto Y Moi – „Boo Boo”
Spore zaskoczenie, szczególnie brzmieniowe. I fajny powrót Toro do formy. „Boo Boo” to spójna, doskonale zrealizowana dawka modnego popu, czerpiącego wprost z realizacyjnych trików lat ’80. Mógłbym napisać, że to coś w rodzaju post-chillwave, ale przyznacie, że zbitka ta brzmi koszmarnie. Przeciwnie z płytą, na której znajdziecie np. takie perły jak poniższe „Don’t Try”. A gdy dodamy do tego ciekawą, nieco psychodeliczną płytę Chaza Bundicka z duetem The Mattson 2 („Star Stuff”) dojdziemy do wniosku, że pan Toro przepracował rok 2017 wyjątkowo rzetelnie.
Darkhouse Family – „The Offering”
Pora na trochę nowego jazzu. W ubiegłym roku w tej kategorii zachwycałem się debiutem duetu Yussef Kamaal, w tym roku przyszedł czas na inny brytyjski duet: Darkhouse Family. Na „The Offering” słychać Kamaala Williamsa z Yussef Kamaal, jest to więc idealna kontynuacja tamtych brzmień. Jest sympatycznie i inteligentnie, niektóre partie chodzą tu niemal perfekcyjnie. Wystarczy posłuchać choćby kończącego całość, cudownego „The Accession”. Przyznacie, że ten numer brzmi jak klasyczne nagrania Cinematiców czy Jazzanovy?
Tornado Wallace – „Lonely Planet”
Na tej płycie znalazł się mój osobisty numer roku. „Today” ma w sobie wyjątkowe pokłady zmysłowości i tajemnicy, jet przy tym niesamowicie przebojowy. Na wokalu mogłaby tu spokojnie wystąpić Grace Jones, choć Sui Zhen też wykonuje świetną robotę. Cały album to tysiące egzotycznych pomysłów, niesamowity studyjny popis. Niby to „tylko” inteligentny muzak, a jednak skutecznie działa na wyobraźnię. Na tyle skutecznie, iż w moim przypadku „Lonely Planet” to płyta roku.
Maciej Kaczmarski
EABS – „Repetitions (Letters to Krzysztof Komeda)”
Twórczość tragicznie zmarłego kompozytora przypomniana i z wielką klasą odświeżona przez wrocławski septet. Elektryzujący dowód na to, że Polska nadal jazzem stoi.
F Ingers – „Awkwardly Blissing Out”
Płyta pełna paradoksów, gdzie odprężenie miesza się z napięciem, a jawa jest naznaczona atmosferą niesamowitego snu. Oszczędna muzyka skrząca się ukrytym bogactwem.
GAS – „Narkopop”
Jeden z najpiękniejszych „powrotów” ostatniego dwudziestolecia i godny następca albumów „Zauberberg” i „Königsforst”. Arcydzieło organicznego ambient techno.
Robert Logan – „Sculptor Galaxy”
Synteza retrofuturyzmu i współczesnych technik produkcyjnych o kinematograficznym rozmachu. Muzyka do słuchania w laboratorium CERN albo na stacji kosmicznej.
zv?d – „Baklava”
Klasyczny braindance w duchu wytwórni Rephlex Records – majestatyczny, złożony, enigmatyczny i ze wszech miar fascynujący. Stara szkoła mieniąca się nowym blaskiem.
panie Gzyl a gdzie Taylor Swift, Marina i inne popowe szmiry które pan promuje na Onecie za garść srebrników? LOL
Wchodzę na Nową Muzykę od prawie 10 lat. Od roku zauważam jakościowy regres. Niby więcej piszących, a teksty znacznie słabsze warsztatowo i merytorycznie (najgorszy był ten tekst o Moderacie). To podsumowanie jest niestety smutnym na to dowodem.
Porażka a nie podsumowanie
Quo vadis, Nowamuzyka.pl?
To jakaś kpina z podsumowaniami. Co roku, każdy z redaktorów opisywał kilkanaście albumów ich zdaniem najlepszych, a w tym roku taka fuszerka.
Przykre
dlaczego nie ma autorskich podsumowań w tym roku?? chciałem sobie poczytać Gzyla i Kaczmarskiego a tu temat potraktowano zbiorczo i naskórkowo
Może dlatego, że autorzy już się pogubili w prezentowanych knotach, w których rzekomą wartość, sami już nie wierzą. Przytoczę więc kluczowe i ciągle aktualne pytanie brytyjskiego krytyka muzycznego Simona Reynoldsa, z jego pouczającej książki „Retromania”. „Jak długo jeszcze, współczesne pokolenie będzie powtarzać to, co już było?”
Po odsłuchach i lekturze podsumowań w prasie międzynarodowej, głęboki kryzys świata popkultury widoczny jest gołym okiem, od co najmniej kilku lat. Trwa intensywne pudrowanie. Produkcja nowych – starych etykiet muzycznych, jeszcze idzie pełną parą. Prawdziwa beznadzieja droga młodzieży, dopiero przed wami. Z przesiadywania w galeriach z iphonem i kubkiem Starbucksa w ręku, rewolucji w muzyce, na pewno nie będzie.