Ovvoid to Michał Weicher – poznański producent, działający również jako dziennikarz muzyczny.
Debiutancka EPka Ovvoid, która ukazała się w pierwszej połowie stycznia, była pretekstem do zadania kilku pytań – nie tylko o samą muzykę, ale też o poznańską kulturę, uliczny zgiełk i siłę przyrody.
Emilia Stachowska: Trudno znaleźć w sieci informacje na temat Ovvoid – opowiedz o tym projekcie trochę więcej.
Michał Weicher: Trudno znaleźć, bo powstało to bardzo spontanicznie. Robiłem utwory przez jakieś 1,5 roku i właściwie leżały sobie na dysku – nie wiedziałem, co z nimi zrobić. Dopiero, gdy zobaczyłem inicjatywę labelu Trzech Szóstek stwierdziłem, że to super sprawa i może też okazja do wypuszczenia czegoś swojego. Trzy Szóstki mają odbiorców, którzy słuchają podobnej muzyki i jest to idealny kanał do zaistnienia. Jeżeli chodzi o założenia, jakimi się kierowałem: zależało mi na tworzeniu organicznego ambientu. Takiego, który daleki jest od cyfrowej produkcji. Takiego, który posiadałby zarówno analogowe ciepło, jak i analogowy zgrzyt. Brzmienie, które byłoby żywiołem.
Wcześniej nie znalazłeś inicjatywy, która sprzyjałaby udostępnianiu takiej muzyki?
Nie myślałem o tym, raczej chciałem potworzyć utwory, poeksperymentować. Nie brałem pod uwagę ich wydawania… ewentualnie w przyszłości. Na EPce znalazło się kilka utworów, które wybrałem z kilkunastu nagranych. Uznałem, że będą najlepiej się razem komponować, że dobrze do siebie pasują. Ale tak, jak mówiłem – dopiero pojawienie się inicjatywy Trzech Szóstek sprawiło, że pomyślałem, że to dobry pomysł, by puścić to w świat. Chodziło też o brzmienie innych wydawnictw z tego labelu, które były zbliżone do tego, co robię. Jest to oczywiście szeroko pojęty niezal, ale niewątpliwie coś łączy wszystkich artystów i cieszę się, że jestem w tym gronie.
Trzy Szóstki powoli zrzeszają coraz więcej poznańskich artystów. Swoją EPkę wydały tam dziewczyny z Her Side, pojawił się album Kuby Lemiszewskiego… Czujesz się już częścią tego poznańskiego niezalu? Można w ogóle mówić o czymś takim?
Tę scenę do niedawna mogłem śledzić tylko jako widz, bo jako twórca działałem domowo. Niewątpliwie klub Las, który tworzył bardzo ciekawe inicjatywy w ramach undergroundowej kultury Poznania, mógł siłą rzeczy budować pewną scenę. Tych klubów jest oczywiście więcej. Twórcy, których wymieniłaś, są bardzo różni stylistycznie, stąd scena ta powstawała pewnie niezależnie od siebie. Chodziło raczej o energię miasta. Są też artyści z Poznania, którzy odnieśli już sukces, na przykład Rebeka. Dużo robił tu też Robert Piernikowski. To na pewno zachęcało innych do działania. Może po prostu Poznań jest dziś bardzo kreatywnym miejscem? [uśmiech]
Jak sądzisz, gdzie można szukać przyczyny tej kreatywności?
Samo miasto – jako spuścizna po zaborze pruskim – jest dość porządne, czyste i pedantyczne. [śmiech] Uchodzi też za jedno z nowocześniejszych i bardziej tolerancyjnych w Polsce. Jest jednak od dawna zaniedbane pod kątem sztuki i kultury. Mało w nim galerii sztuki, w porównaniu z Warszawą bardzo mało jest atrakcji kulturalnych, bo stawia się na te typowo „mieszczańskie”, na przykład teatry z klasycznym repertuarem. Na szczęście kultura alternatywna powstaje oddolnie i najlepsza jest wtedy, gdy rodzi się spontanicznie. W tym przypadku taki wysyp można tłumaczyć właśnie poczuciem braku czegoś fajnego, co mogłoby dziać się w mieście. Potencjał jest, więc ludzie stwierdzają, że trzeba spróbować i działać. Niestety, później takie inicjatywy jak Las upadają, bo miasto dopomina się o swoje – chce zajmować tereny na inwestycje, a dofinansowanie idzie na rzeczy, które niekoniecznie interesowałyby młodych ludzi, czasami w ogóle są to pieniądze wyrzucone w błoto.
Wróćmy do brzmienia proponowanego przez ciebie pod szyldem Ovvoid. Wspomniałeś o organicznym ambiencie – to jest właśnie ten lo-fi ambient, o którym przeczytać można na twoim fanpage’u? Co cię pociąga w takiej estetyce?
Słucham bardzo dużo muzyki (także dużo popu) i mam wrażenie, że dzisiaj spora ilość nagrań jest po prostu przeprodukowana. Wtedy zawsze sięgam po jakieś brudne brzmienia, noise i Kevina Drumma. [śmiech] Lubię muzykę dobrze wyprodukowaną, czyste harmonie wokalne Beach Boys, czy to krystaliczne brzmienie „Skylarking”, ale szukam zawsze równowagi i mam chwile, gdy wolę diametralnie inne rzeczy. We własnej twórczości natomiast realizuję swoje fascynacje brzmieniami ładnymi, pogodnymi, które wyłaniają się z chaosu lub zatapiają w entropii. Stąd nazwa projektu. Myślę, że w kolejnych nagraniach jeszcze bardziej będę ze sobą ścierał elementy ciemności i światła. Ale lo-fi chcę pozostać wierny, bo ostatnio niewielu twórców sięga po urocze niskobudżetowe brzmienia. Ariel Pink robił piękne utwory, a nagrywał je w śmiesznych warunkach. Zawsze będę wolał „Doldrums” (od nowszych rzeczy, które wypuszcza) za tę amatorską produkcję, która czyni muzykę oniryczną, magiczną. Lo-fi świetnie się sprawdza w punku, black metalu, w kawałkach opartych na łobuzerskim łojeniu na gitarze, ale też w elektronice, która celuje w klimaty retro czy odrealnione światy. Wszystko jednak zależy od samych utworów – niektórym po prostu lepiej w takim anturażu.
https://www.youtube.com/watch?v=Cmv4unRga40
A nośniki? Chciałbyś wydawać muzykę na takich nośnikach, jak kasety? Zdaje się, że one również wpisują się w tego typu estetykę.
Kiedyś istniała bardzo ciekawa wytwórnia Sangoplasmo, w której mój kolega Lubomir wydawał na kasetach szalenie interesujących twórców. Takich, których muzyka idealnie pasowała do kaset właśnie. Niestety od paru lat jest u nich cisza. Mam nadzieję, że Trzy Szóstki już wkrótce rozwiną się do tego stopnia, że będą wydawane płyty i/lub kasety oraz – że będą się one cieszyły dużym zainteresowaniem. Wtedy jak najbardziej chciałbym, aby mój materiał wylądował na kasecie, choć odkąd zepsuła mi się miniwieża, sam nie mam już na czym jej odtworzyć. Dziś przecież już nie produkują takich z odtwarzaczami do kaset. [śmiech]
Na twoim fanpage’u można przeczytać, że projekt eksploruje obszary mroczne i majestatyczne, przed chwilą natomiast wspomniałeś o swoich fascynacjach pogodnym brzmieniem. Jak to jest?
Zawsze najbardziej na „Selected Ambient Works II” Aphexa podobały mi się utwory przyjemne, jak na przykład „Lichen”, ale było ich znacznie mniej, niż tych wywołujących grozę. Może właśnie przez to, że było ich tak mało, szczególnie zwróciły moją uwagę? U Swansów też jest majestatycznie, afirmatywnie, a większość ich twórczości kojarzy się głównie z mrokiem. Moim ulubionym fragmentem „Moon & Antarctica” Modest Mouse jest ten, gdy pod koniec „The Stars Are Projectors” z gęstej zawiesiny dźwiękowej wyłania się nagle urocza partia gitary akustycznej. Jakoś tak mam, że doceniam te przyjemne dźwięki szczególnie wtedy, gdy kontrastują z ciemnością.
Bartek Chaciński napisał, że twoja muzyka to „ambient skrzypiącej studni ulicznej”. Co o tym sądzisz?
Haha, to prawda, ale to odnosi się też do powtarzalności struktur. Lubię zapętlać takie mechaniczne fragmenty i je powoli deformować, wtedy stają się jeszcze bardziej „skrzypiące” i „trzeszczące”. Moja muzyka też sporo czerpie z industrialu. Bardzo lubię Throbbing Gristle, a także Einsturzende Neubauten, SPK, więc takie rzeczy również rezonują w tym, co robię jako Ovvoid.
https://www.youtube.com/watch?v=u1wBWhyKgW0
Co cię interesuje w industrialu? Co jest w tych trzaskach i w tym skrzypieniu, że tak często po nie sięgasz?
Intensywność. Muzyka industrialna jest w dużym stopniu oparta na mechanicznych rytmach, brak w niej harmonii, dźwięki się ze sobą ścierają, są ucieleśnieniem zgiełku ulicznego, ale sprowadzonego do form muzycznych. Powstająca z tego ściana dźwięku jest zupełnie inna niż ta w muzyce rockowej, czy techno. Już kompozytorzy muzyki poważnej szukali w takich eksperymentach z industrialnymi soundscape’ami nowych sposobów wyrazu. Przewidzieli w ten sposób szum współczesności oraz jego wpływ na muzykę i wszystkie inne media. To była też kwestia nowych technologii – oswajanie żywej muzyki z industrialnym szumem. Choć trzeba też uczciwie przyznać, że są gatunki muzyczne, które nie powinny być z industrialem łączone, jak na przykład metal.
A ten zgiełk uliczny? On również ma na ciebie wpływ?
Dźwięk uliczny, ale też dźwięk przyrody. We wszystkim jest pewna stałość: stałość zgiełku albo stałość spokoju. Zestawienie tych dwóch rzeczy jest dla mnie bardzo kuszące. Uwielbiam utwór rozpoczynający „Pop” Gasa. Wydaje się, że zbił tam w jedną masę spokój płynącej wody i mechaniczną wibrację miasta. Kawałek ten dobrze odzwierciedla to myślenie. Podobnie jest z soundtrackiem Glassa do „Koyaanisquatsi” – niby cały czas jest minimalizm, ale ma różne oblicza, które odnoszą się do scen dzikiej przyrody oraz ruchliwych autostrad. Piękno można dostrzec zarówno w doskonałych projektach architektów, w betonie i szkle, jak i w niewinnej naturze. Wydaje mi się, że udało mi się zderzyć tę pastoralna nutę i bezlitosne industrialne zgiełki w „Blue Screen”, które brzmi jakby sielankowy spokój przesiąkał fabrycznymi hałasami.
Niektórzy wskazują, że twoją twórczość cechuje kontrola i dyscyplina. Zgodzisz się z tym? W jaki sposób pracujesz nad nagraniami?
Staram się ujarzmić te industrialne dźwięki, należące do porządku chaosu i zamknąć je w spójne struktury. Lubię ponagrywać różne rzeczy na syntezatorze, pokręcić gałkami i potem wycinać z tego fragmenty do loopów. Odsłuchuję takich ścinek i czasem potrafią się one łączyć w zaskakujących z pozoru kombinacjach. W ostatecznym kształcie nie da się już właściwie rozróżnić tych fragmentów. Sam proces składania jest dla mnie bardzo ciekawym doświadczeniem właśnie dlatego, że utwory powoli się krystalizują. Całość nagrania, ściany połączonych fragmentarycznych ścieżek, odsłaniają nowe dźwięki, które wcześniej były dla mnie ukryte.
Znalazłam w sieci opinię, zgodnie z którą twoje utwory mogłyby tworzyć soundtrack do filmów Lyncha.
Bardzo lubię Lyncha i ostatni sezon „Twin Peaks” podobał mi się szczególnie jako bardzo odważne, awangardowe dzieło, rozsadzające od środka konwencję serialu telewizyjnego. Nie potrafię sobie jednak wyobrazić tego serialu z inną muzyką niż Badalamentiego (mówię tu oczywiście o fragmentach instrumentalnych, a nie o gościnnie wykonywanych w klubie piosenkach, które pokazywane były zazwyczaj na koniec odcinka). Jeżeli więc moja muzyka miałaby pojawić się w jakimś dziele Lyncha, to chyba tylko „Eraserhead”. Ale to bardzo miłe porównanie, bo cenię sobie podejście Lyncha do sztuki: intuicyjne, podświadome, inspiracje czerpane z granicy snu i jawy. Sam też chcę tak tworzyć.
Tematyka snu i jawy również cię interesuje?
Twórczość artystyczna na pewno jest sublimacją tego, co podświadome. Czasami więc warto być kanałem transmisyjnym tego ukrytego i oczyścić się. U Lyncha fajne jest to, że on przelewa te senne odpryski w stanie czystym. Moja muzyka jest – jak już wspomnieliśmy – uporządkowana, ale początkowe elementy, luźne dźwięki, które wygrywam improwizując, wywodzą się, jak wierzę, z tego obszaru, który jest niezależny ode mnie. Tak, jak mówiłem wcześniej, w procesie tworzenia jestem często zaskoczony efektem końcowym – tym, co się wyłania w trakcie.
Właśnie, skoro jesteśmy przy tym, jak i co chcesz tworzyć – co dalej? Masz już jakieś plany, pomysły?
Wszystko wyjdzie w praniu, ale mogę powiedzieć tyle, że te utwory, które na razie zrobiłem, mają nieco więcej przestrzeni, nie są tak mocno skompresowane, przez co też więcej w nich eteryczności. Nie znaczy to jednak, że za chwilę nie dowalę w innym kawałku dysonansów i szumów. Na pewno zależy mi na różnorodności klimatycznej, żeby nowy materiał rozjeżdżał się od rozpaczy do spokoju, żeby był intensywny w jednych miejscach, a w innych dawał ulgę. Myślę, że ostatecznie wszystko się okaże dopiero wtedy, gdy będę miał już więcej pełnych nagrań, bo na razie można mówić o brudnopisach i ulotnych wrażeniach.
Trzymam kciuki, aby wszystko się udało!