Wpisz i kliknij enter

Podoba mi się idea muzycznych sketchbooków – rozmowa z SOUNDQ

Głębia, przestrzeń i organiczna elektronika.

SOUNDQ, czyli Kuba Kubica – krakowski producent i wokalista – opowiada m.in. o swojej najnowszej płycie, zatytułowanej „Ambient Pressure”, przy okazji tłumacząc, dlaczego polubił live acty.

Emilia Stachowska: W opisie SOUNDQ pojawia się informacja, że muzyka projektu ewoluowała „od synth popu do głębokiej, organicznej elektroniki”. Jak kształtowały się i ewoluowały w tym czasie twoje inspiracje?

SOUNDQ: Od kiedy w moim życiu zagościła na dobre elektronika, zawsze interesowały mnie w niej dwa nurty: eksperymentalny i popowy. Jarałem się Aphex Twinem czy Future Sound of London, ale też trip-hopową elektroniką z wokalami. Zawsze miałem słabość do melodii, więc wydawało mi się, że piosenka to dla mnie naturalna forma wypowiedzi. Natomiast w okresie, o którym wspominasz, uświadomiłem sobie, że nadszedł czas na poważniejsze poszukiwania. Miałem takie wrażenie, że muszę poszukać nowego ja, bo stare się zużyło. ”Open Eye Signal” Hopkinsa był dla mnie takim symbolicznym kopem w dupę. Komunikatem w stylu: „posłuchaj tego i zastanów się, co ty zrobiłeś ze swoimi talentami”. W tym czasie właściwie całkowicie zaprzestałem słuchania popu. Straciłem nim zainteresowanie. Ogólnie, bardzo dużo słuchałem wtedy muzyki. Więcej niż dziś. Techno, house, IDM, ambient – w obrębie każdego gatunku starałem się wyławiać tych artystów, którzy wychodzili poza to, co w ich muzyce generyczne. W efekcie, trochę mnie to łapczywe słuchanie zmęczyło. Ostatnimi czasy coraz bardziej doceniam urok ciszy.

Dlaczego przestałeś słuchać popu?

Chyba przestałem dostrzegać artystów, którzy mieliby w tej szerokiej formule coś do powiedzenia. Być może nie załapałem się już na nowsze mody. Ostatnią autentycznie poruszającą odmianą był dla mnie amerykański indie-folk-rock. Po dwójce Bon Ivera i „High Violet” The National nie potrafiłem już znaleźć swojego popu. Electro-pop czy synth-pop przestały mnie interesować dużo wcześniej.

I jakie brzmienia obecnie do ciebie trafiają?

Ostatnio słucham sporo ambientu. R beny, Ben Babbit. Czasem sprawdzam randomowe filmiki ludzi, którzy wrzucają swoje spontaniczne ambienty na modularach, czy maszynkach Elektrona. Podoba mi się w ogóle taka idea muzycznych sketchbooków. Nieobrobionego materiału, który nie rości sobie pretensji do długowieczności.

Sam natomiast pracowałeś nad najnowszym albumem dwa i pół roku i wspominasz, że nie był to łatwy czas.

Nie był. To był pierwszy materiał, na tworzenie którego zwyczajnie nie miałem czasu, bo dogoniło mnie poważne życie. Ale dzięki temu nauczyłem się szanować czas, który poświęcam na twórczość. Kiedyś go zwyczajnie marnowałem. Wiesz… jeśli na zrobienie czegoś masz niewyczerpane zasoby czasu, to nie ma dla ciebie znaczenia, kiedy to zrobisz. Jeśli masz pół godziny, to robisz wszystko, żeby przez te pół godziny dać z siebie jak najwięcej.

Właśnie – piszesz na swoim facebookowym profiliu, że pracowałeś nad albumem inaczej niż dotychczas. Na czym polegała ta nowa metoda?

Była to w pełni świadoma praca. Nawet element improwizacji i generowania pomysłów był odpowiednio zaplanowany. Uciekając do metafory – kiedyś biegałem po ulicy z kamerą i kręciłem wszystko i wszystkich. Potem wyrzucałem 80% materiału filmowego, a z pozostałych 20% układałem mini narrację. „Ambient Pressure” to film ze scenariuszem i bardzo dokładnie przemyślanym planem zdjęciowym. A schodząc na ziemię, na szczęście dla mnie, przez ostatnie trzy lata stałem się o wiele lepszym producentem i warsztatowo mogłem sobie pozwolić na to, żeby nad pewnymi zagrywkami zbyt długo się nie zastanawiać i w pewnym sensie pisać bez skreśleń.

O czym opowiada ten scenariusz? Czego dotyczy narracja?

Jest to bez wątpienia płyta o wynurzaniu się. O odbijaniu się od dna. Moje poprzednie EP-ki miały w sobie coś liminalnego, że się tak po turnerowsku wyrażę. Były takim zrzuceniem synth-popowej maski i próbą przywdziewania różnych pstrokatych strojów. Eksperymentami z własną tożsamością. „Ambient Pressure” przesycona jest konceptem reintegracji – ponownego włączenia w strukturę. Nadania sobie nowej tożsamości. Ta reintegracja jest bardzo powolna – nie towarzyszą jej fanfary i fajerwerki, bo ten nowy świat jest trudniejszy. Ciśnienie głębinowe (ang. ambient pressure), które towarzyszy takiemu wynurzaniu jest czymś, z czym trzeba się pogodzić i nauczyć z tym żyć. Stąd taki, a nie inny klimat albumu – trochę przerażenia, trochę spokoju, trochę satysfakcji i trochę bezsilności.

Mówisz, że twój najnowszy album jest o „zaakceptowaniu ukrytych praw natury i działaniu wewnątrz płaszczyzn przez nich wytyczanych”. Czy mógłbyś rozwinąć tę myśl?

Joseph Campbell w „Potędze mitu” mówił o tym, że jesteśmy dziś pozbawieni rytów dojrzałościowych, które kiedyś pozwalały nam dokonywać życiowych przeskoków – stawać się kolejno młodzieńcami, mężczyznami, mężami itd. Niekiedy brutalnych, często wręcz makabrycznych, a jednak pozwalających nam znaleźć swoje miejsce w strukturach, w ramach których przychodzi nam funkcjonować. Ja sam zawsze byłem trochę Piotrusiem Panem, odwlekającym wszystkie poważne zmiany w nieskończoność. Przyszedł jednak w moim życiu czas, kiedy poczułem, że nie mogę się dłużej oszukiwać – że jestem już kimś innym i muszę iść dalej, ale nie wiem jak. „Ambient Pressure” jest pierwszą płytą, na której postanowiłem tak otwarcie zmierzyć się z faktem, że się zmieniłem. Z perspektywy czasu widzę, że EP-ki między „Barbarians” a „Ambient Pressure” posłużyły mi jako pewnego rodzaju rytuał przejścia. Pisanie muzyki zawsze było dla mnie sposobem na rozładowanie specyficznego egzystencjalnego napięcia, które bez takiego wentyla pewnie by mnie w końcu przytłoczyło. W tym kontekście, „Ambient Pressure” jest kresem pewnej wędrówki – zarówno artystycznej jak i tożsamościowej. Pojawia się w miejscu, w którym godzę się na pewno status quo.

Co dokładnie miałeś na myśli twierdząc, że „nową muzykę poznaje się najlepiej w nowych okolicznościach”? W jakich okolicznościach najlepiej słuchać „Ambient Pressure”?

Wychowywałem się na kasetach magnetofonowych, potem płytach CD – każde nowe odsłuchanie było nową okolicznością. Dzisiaj jest inaczej, bo mamy streaming i miliony wykonawców. Nie ma się co łudzić – status muzyki jest dziś inny. Ale jako ludzie się nie zmieniliśmy. Dalej wytwarzamy trwałe asocjacje. Kiedy się zakochamy i usłyszymy po raz pierwszy jakąś nieznośnie sentymentalną balladę, albo kiedy poznamy nową, super inspirującą ekipę itd. Trzeba tylko dać sobie szansę. I żebyśmy się dobrze zrozumieli – nie namawiam nikogo do tego, żeby się seryjnie zakochiwał. Po prostu, jako twórca czułbym ogromną satysfakcję, gdyby komuś kiedyś moja muzyka kojarzyła się z jakimś niezapomnianym wieczorem w Krakowie. Właściwie… gdyby kojarzyła się z czymkolwiek. Pamięć jest ulotna i to jest fascynujące, jak na przykład węch i słuch potrafią ją stymulować.

A jak ważna jest dla ciebie oprawa wizualna muzyki SOUNDQ?

Bardzo ważna. Zła oprawa wizualna może wszystko zepsuć.

Są jakieś obrazy, które według ciebie pasują do twojej muzyki? Może konkretne kształty, kolory?

Gdybym mógł zilustrować SOUNDQ za pomocą fotografii, zapożyczyłbym się u André Kertész’a. Coś w czerni i bieli z pogranicza reportażu. Natomiast okładka „Ambient Pressure”, autorstwa Michała Dziadkowca, na tyle mocno wdrukowała się w moje wyobrażenie o zawartości tego albumu, że ciężko mi o jakiekolwiek inne wizualne skojarzenia. Inna sprawa, że dla mnie ten album nie jest czarny. Myślę, że jest trochę niebieski, trochę żółty, trochę czerwony, trochę ciemnozielony.

Na Facebooku przyznałeś jakiś czas temu, że nie od razu polubiłeś live acty. Dlaczego?

Nie tyle live acty, co w ogóle występy na żywo. Kiedyś uwielbiałem grać koncerty. Kiedy jeszcze byłem klawiszowcem. Potem zacząłem śpiewać i jakoś tak zacząłem na scenie odczuwać wzmożoną presję. Do tego jestem perfekcjonistą, a live to taka sytuacja, gdzie zawsze są jakieś kompromisy, nic nigdy nie jest dokładnie tak, jak zaplanowaliśmy. No i w pewnym momencie to już w ogóle przestało mi to przynosić jakąkolwiek frajdę, wręcz zacząłem unikać występów. Dopiero teraz, wraz z premierą „Ambient Pressure”, zacząłem znowu grać trochę częściej i, odpukać, całkiem mi z tym dobrze.

Co sprawiło, że znów czujesz przyjemność z grania na żywo?

Szczerze mówiąc: sam nie wiem. Może to nowa muzyka i nowa formuła występów? Może potrzebowałem przerwy, żeby za tym trochę zatęsknić? Może zrozumiałem, że mam to, na co zasługuję – nic więcej i nic mniej… I że nie powinienem zawsze mieć takich ogromnych oczekiwań.

Gdzie w najbliższym czasie będzie można cię zobaczyć i usłyszeć?

Obecnie najbliższa potwierdzona data to Intro Festiwal w Raciborzu (13-14 lipca), ale ku mojemu zdziwieniu, ten mój kalendarz występów znacznie się ożywił, więc nie wykluczone, że do tego czasu jeszcze w kilku miejscach się pojawię. Na pewno będę o tym głośno krzyczał, chociażby na Facebooku.

Bardzo dziękuję za rozmowę!







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy