Z Detroit na Ibizę.
Kiedy w 1987 roku brytyjski didżej (notabene specjalista od northern soulu) Neil Rushton został wysłany przez wytwórnię Ten do Detroit w celu wyszukania artystów reprezentujących nowoczesną muzykę klubową, trafił na Kevina Saundersona. Przesłuchując w jego studiu nagrania, Anglik od razu zwrócił uwagę na „Big Fun”. Nic dziwnego: utwór łączył podkład w stylu detroitowego techno z soulowym wokalem Paris Grey w chwytliwym stylu. Dlatego kiedy kilka miesięcy później kompilacja, nad którą pracował, ukazała się na rynku jako „Techno – The New Dance Sound Of Detroit”, najbardziej przebojowym utworem był na niej właśnie „Big Fun”.
Piosenka ukazała się w 1988 roku na singlu – i idealnie trafiła w swój czas. Brytyjczycy właśnie zaczęli celebrować „drugie lato miłości”, kluby pękały w szwach i londyńscy didżeje byli złaknieni tanecznych nowości zza oceanu. Nic więc dziwnego, że nagranie Saundersona i Grey firmowane szyldem Inner City stało się wielkim przebojem na Wyspach. Sukces ten zdyskontował kolejny utwór – „Good Life”, a przypieczętował opublikowany rok później album „Paradise”. Muzyka stworzona przez detroitowego producenta stała się dla wielu późniejszych twórców idealnym wzorcem połączenia „czarnej” wokalistyki z nowoczesną klubową motoryką.
Inner City działał dalej. Zmieniał się skład projektu, ale na jego czele zawsze stał Saunderson. Po rozstaniu z Paris Grey, wokalnie wspierała go żona Ann. To z nią przy mikrofonie powstała najlepsza płyta projektu – „Praise z 1992 roku. Wyznaczyła ona wzorzec natchnionego chrześcijańskim duchem house’u i techno, który wiele lat później zrewitalizował Robert Hood jako Floorplan. W 2017 roku Saunderson postanowił zamienić Inner City w koncertowym projekt – a pomógł mu w ty syn Dantiez i nowa frontmanka – Stefannie Christ’ian. Dzięki temu dostajemy teraz pierwszy od 28 lat nowy album grupy.
Początek jest niezwykły: brytyjski aktor Idris Elba wygłasza przejmujący monolog, który zamienia się w dynamiczne techno w detroitowym stylu. W kolejnych nagraniach podniosła energia nie opada, bo panowie Saunderson serwują ekspresyjny house, zrealizowany według recepty z 1988 roku. Mamy więc tutaj w każdym utworze soulowe (a czasem nawet gospelowe) wokalizy, którą niosą euforyczne melodie do wspólnego śpiewania. Do tego cięte akordy, garage’owe bity i smyczkowe pasaże – czyli wszystko to, co stanowiło kiedyś o sukcesie „Big Fun” i „Good Life”, tylko, że podkręcone studyjnymi sztuczkami na bardziej współczesną modłę.
Nagrania są krótkie – tylko pierwsze (najlepsze) przekracza pięć minut. Reszta to napompowane pozytywną energią piosenki, które z powodzeniem można grać w radiu. I pewnie zagoszczą nie w jednej radiostacji nastawionej na EDM. Tak się bowiem składa, że album firmuje wytwórnia Armada Music należąca do… Armina Van Buurena. I producencki dotyk holenderskiego gwiazdora euro-trance’u słychać w tych nagraniach. Momentami nadmiar ekspresji i dynamiki trochę odbiera im ten detroitowy sznyt, który objawiał się w najlepszych realizacjach Inner City za czasów współpracy z Neilem Rushtonem. Na Ibizie nagrania te sprawdzą się jednak idealnie.
Armada Music 2020
Muzyka spoko, ale dla starych ludzi.
Na mocno gorącą ibizę gdzie tańczą wszyscy absolutnie po paru piwkach 🙂 i metalowcy, technowcy, hałsiarze, rapowcy, ktokolwiek i jakkolwiek 🙂