Spirytualizm, trans, improwizacja i foniczne poszukiwania – to w telegraficznym skrócie. Aha! Jeśli przy frez-jazzowych dźwiękach dostajecie gęsiej skórki, od razu ostrzegam, że inspiracje wielkimi tego gatunku są tu ścisłe i liczne.
Za cały projekt odpowiedzialny jest Elliot Bergman. Do brzmienia zespołu stara się wprowadzać jak najwięcej oryginalności, i jak sam mowi: – Ta muzyka nie miała być tylko imitacją czy to funkowcyh brzmień z wczesnych lat 70, czy dźwięków wykutych w nigeryjskich studiach nagrań.
Choć wpływy Can, Eno czy elektrycznego okresu Davisa są słyszalne, to przez cały czas w tym podobieństwie pobrzmiewa nuta innowacyjności. Same chociażby sample to dźwięki wygenerowane z instrumentów własnoręcznie zrobionych przez Eliotta, który niczym muzyczny alchemik, siedząc godzinami w swojej piwnicy szukał odpowiedniego dźwiękowego materiału dla zespołu.
Członkowie kolektywu nie silą się na efekciarstwo, choć przy tak licznym składzie byłoby to niezwykle łatwe.Wszystkie rozmazane i odlegle dźwięki udaje się zgrabnie połączyć dzięki dyskretnym zabiegom każdego z członków kolektywu. Narkotyczno – transowa perkusja i pulsujący bas umiejętnie scalają całość, ale same też czasem rozochocone frywolną atmosferą popuszczają wodze fantazji. Konga, mirimba, perkusyjne przeszkadzajki dopieszczają całość, a gitara stricte rockowymi riffami przypomina, że to nie tylko afro-beatowe hulanki.
Całość żyje własnym życiem, jednocześnie członkowie kolektywu nie silą się na efekciarstwo, choć przy tak licznym składzie byłoby to niezwykle łatwe. Panuje umiar, kontrolowany chaos. Saksofony i trąby różnej maści wybrzmiewają w nieskończoność, krążąc gdzieś wokół, tylko lekko ocierając się o główny rdzeń poszczególnych kompozycji, od czasu do czasu oddając się rozkoszom improwizacji w stylu coltraneowskiego free. Krążek obfituje w cała gamę smaczków, zakamarków i wędrówek – pojawia się akordeon, są też dźwięki pochodzenia niewiadomego.
Na rynku bez trudu znajdziemy masę reedycji rare groovowych albumów, ale zamiast wyszperania sobie kolejnej czarnej płyty warto sięgnąć po „Ghost Rock”. Do klasyki gatunku im niedaleko, ale rockowy pazur i elektroniczne szaleństwo wyznaczają ich miejsce gdzieś indziej, wysuwają przed szereg. Warto byłoby posłuchać Nomo na żywo, bo ich koncerty to ponoć istne szaleństwo.
2008
Daktarisów nie znałem. brzmią świetnie.
znam Budosów, dobry band, ja z kolei polecam Daktaris i Antibalas, i nade wszystko synalków Feli: Seuna i Femi
zgadza sie z pierwszym adasiem w 90%.
że caaały afrosoul ma jednego tate.
ale tez chcialby zauwazyc, ze np. eno tez swego czasu sluchal sie taty :> {„My Life in a Bush of Ghosts” wydany z funflem byrnem}
.
[a przy okazji, z tych wspolczesnych, inspirujacych sie, poleca płyte the budos band, raczej tą drugą.
a tego / tegosortuzespołów na żywo posłuchać, to już wogole.]
can, eno?
90% inspiracji to Fela Kuti, nie dorabiajmy do tej świetnej rozrywkowej muzyki jakichś bezsensownych szuflad
Must be sezonu!
płytka zapowiada się ciekawie 🙂