Przez lata wypracowali sobie niekwestionowaną pozycję w czołówce serwujących chwytliwe elektropopowe i house’owe piosenki, które z tłumu pozwalały się wyłuskać i, co ważniejsze, zapamiętać i wokalistą i swoistą nieporadnością. Romantycznie zabarwiona wariacja śpiewania, jakby grupa biegająca po łące chciała spastykować, udowadniając wszystkim wokoło, że ich frajda jest najichniejsza!
Zaczynają porywająco. Chłodno-radosną energetyką – nie wiem czy przypadkiem już nie passe, czy ejtisów nie powinno już się porzucić? Ale właściwie dlaczego, skoro tak świetnie wyszło im nawiązanie do ważnego, a trochę zapomnianego duetu, jakim był Eurythmics? Co słuchać aż nazbyt dobitnie i w refrenie openera i jeszcze bardziej w późniejszym „Brothers”. Najciekawszym przebojem jest promujący płytę numer tytułowy. Oparty na pojedynczopalczastych klawiszach, za sprawą spokoju, który spływa wraz z głosem Taylora, staje się w refrenie niebiańsko piankowym songiem, brawurowo przeciętym niespodziewaną brzytwą synthów. Trafiając na chwytliwe, pocięte wokale „We Have Love” można zacząć planować wakacje. Emocje w końcu znów sięgnęły chmur.
Łaskawie przemilczę „I Feel Better”. Chyba ty tej, ciśnie się na usta, ale szkoda psuć sobie zabawę. Jako że każda szanująca się dyskoteka w szkole serwowała też tak zwane wolne, „Slush’a” (ten chór…) można spokojnie słuchać zamiast kolęd, a „Keep Quiet” z powolnych uderzeń uwalnia strumieniami strun najprawdziwszą magię. W „Alley Cats” Hot Chip udowadniają, że tworząc aksamitne gitarowe piosenki czują się równie swobodnie, jak The Whitest Boy Alive. Abstrahując od – jak na Hot Chip – średnio tym razem postawionej poprzeczki, materiał niesie dobrą nowinę Romantycznego szyku z sobie właściwą prostotą zadali też tekstowo (nazwijmy to tak umownie, bo miłość na tym krążku niejedno ma imię: „Thieves in the Night”, „One Life Stand”, „I Feel Better”, „Slush”, We Have Love”, …). Oraz dzięki współpracy z Vincentem Sipprellem i Emmą Smith. Ta dwójka kompozytorów za sprawą smyków pozwoliła zerknąć na zdecydowany, rytmiczny „Hand Me Down Your Love” co najmniej z lotu ptaka. Przy krążku pomagał też światowej klasy perkusista, odpowiedzialny za brzmienie bębnów stalowych, Fimber Bravo.
Abstrahując od – jak na Hot Chip – średnio tym razem postawionej poprzeczki, materiał niesie dobrą nowinę. W końcu to wciąż Alexis Taylor i w dość wymieszanym koktajlu rozrywkowych znajomych sukces towarzyski gwarantowany. I pewnikiem udowodnią to na Openerze.
EMI 2010
Zapraszam 🙂
http://shremyslaw.blogspot.com/2010/02/pan-di-dziej-vs-hot-chip.html