Dzisiejszy miks to dziesięć piosenek, które możecie sobie puścić podczas spokojnego wieczoru w domu. Poza dobrym humorem i motywacją do żartów przy piotrusiu, chińczyku lub skrablach, piosenki te emanują ledwie wyczuwalnym erotyzmem, który może skutecznie naelektryzować znudzoną i kapryśną atmosferę pierwszych dni zimy. Dzisiejszy miks to dziesięć piosenek, które możecie sobie puścić podczas spokojnego wieczoru w domu. Poza dobrym humorem i motywacją do żartów przy piotrusiu, chińczyku lub skrablach, piosenki te emanują ledwie wyczuwalnym erotyzmem, który może skutecznie naelektryzować znudzoną i kapryśną atmosferę pierwszych dni zimy.
1. Sally Shapiro – „Sleep In My Arms”
Na jednej z ciekawszych płyt ubiegłego roku Sally Shapiro udatnie podjęła próbę wskrzeszenia nurtu italo, przy okazji ubierając go we współczesne piórka. W efekcie „Disco Romance” to album bliski uniwersalności. Poza czysto didżejskim potencjałem motorycznych bitów proponuje bowiem także chłodne ambientowe pasaże. W tych ostatnich celuje właśnie „Sleep In My Arms”, perełka, przy której rytuał naelektryzowania mózgu staje się dziecinną igraszką. Potrzebujesz: a) dobrego zestawu głośnogrającego, który udźwignie podwodne basy, b) dwóch nożyków do masła, które na pół godziny przed akcją wkładasz do zamrażalnika, c) schłodzonego shota wódki w spotniałym kieliszku. Siadacie naprzeciwko siebie po turecku. Zamykasz oczy, a twój partner pilnuje czasu – mniej więcej w połowie utworu, kiedy jesteś już pulsującym centrum wszechświata, podaje ci mroźnego klina, którego walisz na raz! Twój głęboki wdech i jeden zimny nożyk płaską powierzchnią przytula się do twojej skroni, drugi zimny nożyk płaską powierzchnią przytula się do twojej skroni. Witaj po drugiej stronie. Posłuchaj
2. Blur – „Far Out”
Tę pioseneczkę pomija się zazwyczaj mówiąc o mocy „Parklife”. Ostatecznie, co znaczy mniej niż dwie minuty w zestawieniu z całą superresztą? Dopiero wyrwane ze swojego sławetnego otoczenia potrafi „Far Out” namieszać w głowie odbiorcy. Bijąca z tego utworu prostota absolutna wydaje się grać rolę przyczynku do jednej z wizji, o których urzeczywistnieniu marzy się po nocach: do leżenia na dachu, pagórku lub plaży i liczenia gwiazd bez zwracania uwagi na uczone nazwy konstelacji. Kto oglądał „Zakochanego bez pamięci” być może zapamiętał scenę nocnego spaceru na zamarznięte jezioro – „Far Out” to idealne tło dźwiękowe dla tego urywka.
3. My Bloody Valentine – „Cigarette In Your Bed”
Nie jest łatwo wyłonić najbardziej popowy i przystępny utwór MBV. Po tym, jak w odbiorcy ich muzyki narodzi się świadomość obecności w niej melodii, co trzeci kawałek wydaje się „superowy”. Kwestia z „Cigarette In My Bed” jest taka, że, podobnie jak niżej opisywany kawałek Can, ma w sobie coś z piosenki soundtrackowej. Nośny tytuł, nośna melodia, uroczy tekst otwierający pola do niepotrzebnych interpretacji, poukrywane snadnie ściany dźwięku – czego więcej chcieć dla podsumowania jakiejś znaczącej dla fabuły sceny? Przy tym piosenka ta wydaje się być realizacją słynnego wersu otwierającego „Isnt Anything”: „Soft as snow but warm inside”. W dzisiejszym miksie „CIYB” pełni funkcję granatu wypełnionego piórkami i confetti – wprowadza element przełamywania pierwszych lodów w tą jak dotychczas chłodną i skupioną noc.
4. Jurgen Pappe – „So Weit Wie Noch Nie”
Przenika ten kawałek coś niesamowitego. Przeczucie namiętności, pierwiastek retro, a może po prostu niewinna niefrasobliwość. Klip może w tym temacie wyjaśnić sporo – film podgląda ludzi bawiących się na basenie z epoki, dając osobom postronnym możliwość uczestnictwa w zwyczajnej dla oldschoolowego kurortu pensjonarskiej zabawie. W nośnym bicie i budzącym motyle w brzuchu damskim wokalu jest jednak jeszcze coś: jakaś obietnica, jakieś pozawerbalne znaki wysyłane przez otoczenie. Rodzi się pytanie, czy ten nieziemski glitch to jeszcze pseudowinylowe trzaski tego utworu czy już pociągający błysk w Jej oku? Kiedy tańczysz za jej plecami na wieczornej dyskotece dla całego pensjonatu, decydujesz się narysować jej coś palcem na ramieniu i oboje zauważacie po chwili, że twój dotyk pozostawia srebrne, opalizujące linie na jej skórze.
5. Junior Boys – „High Come Down”
Trudno wybrać jeden utwór z najlepszej płyty 2004 roku. „High Come Down” na pewno nie jest esencją „Last Exit”, nie jest też najpotężniejszym singlem tego albumu. Trudno jednak oprzeć się jednemu z najbardziej zamotanych bitów Johnnyego Darka. Rozstrzelone po kanałach uderzenia proponują rozpatrywanie każdego z nich z osobna. Wyszlifowane do zimnej perfekcji zamieniają się w jakimś niemożliwym do zlokalizowani momencie w błyski tnące na frazy sterylny wokal Greenspana. Tańczenie do tego to wyzwanie dla ludzi-gum szczycących się absolutną władzą nad każdym swoim mięśniem. Dla szarych zjadaczy chleba pozostaje rozszyfrowywanie, podobnie jak w przypadku „So Weit Wie Noch Nie”, niedotykalnego pierwiastka ukrytej tu mocy. „High Come Down” brzmi jak fluorescencyjny tatuaż z imieniem drugiej połówki.
6. Isis – „Weight”
Doprawdy eksperymentalne zespoły metalowe można policzyć na palcach jednej ręki, a drugą zacisnąć w pięść i napisać sobie na kłykciach niezmywalnym markerem Isis. Niesamowite, ale „Weight” to naprawdę chillowy kawałek. Brak tutaj mroku i zła, pełno natomiast swobodnej lewitacji. Rozmyte instrumentarium leciutko podwyższa akcję serca, gdy pod koniec utworu zamienia się w ostrzejszy psychodeliczny jam znaczony tropami damskiego transowego skandowania. Przez większość utworu odbiorca polatuje jednak w magmie przypominającej nieco pierwszą połowę płyty Neu! – „Neu!75”. Kobiecy sampel podśpiewuje w tym otoczeniu jak co bardziej relaksujące popowe lub hiphopowe chórki (np. w „Intro” z „Connected” Foreign Exchange).
7. Nina Simone – „Angel of the Morning”
Po nowoczesnym Isis „Angel of the Morning” to dobre wprowadzenie do ostatniego etapu dzisiejszego zestawienia. Szczypta oldschoolu w postaci hitu Jurgena Pappe zostaje wraz z piosenką Niny rozwinięta o pierwiastek nieśmiertelności. Niewinny czar tego utworu polega być może na tak uwodzicielskim wokalu, że kawałek wydaje się być grany a capella. Nie ma absolutnie sensu słuchać tego w autobusie czy pociągu. Każdy chrobot pochodzący z tego brudnego, obrzyganego świata to zniewaga dla tych nieziemskich trzech minut. Ledwie trącana harfa i reszta oszczędnego grania uświadamia realną anielskość tego smooth jazzowego killera. Takie utwory już się nie zdarzają. Parę remiksów i skowerowań, jakie możecie znaleźć w sieci, nie są w stanie nawiązać z Niną równorzędnej walki o słuchacza.
8. The Coasters – „Down In Mexico „
Zajebista, w pełnym znaczeniu tego słowa, piosenka anonimowych wręcz kolesi wylądowała w pierwszej części „Grindhousea” w nader rozerotyzowanym kontekście. I chyba nieprzypadkowo, bo sumując otrzymujemy kawałek pełen gorącego grooveu oraz zmian tempa, które niosą też metamorfozy klimatu. Zręczny opis scenki rozgrywającej się w jakimś przypadkowym barze sprawia, że natychmiast samemu się tam ląduje zapominając o zimnie i nudzie, a nowe wykonanie (specjalnie na potrzeby filmu?) wykazuje się szaloną zaraźliwością – to jedna z tych piosenek, które pasują każdemu bez względu na wierzenia, orientację i wiek.
9. Can – „She Brings the Rain”
Obok „Mother Sky” ten utwór to gwóźdź programu na „Soundtracks”. Bogowie krautrocka odnajdują się w typowym retronumerze, który doskonale pasowałby do Sinatry albo Genea Kelly z „Singing in the Rain”. Dystyngowany wokal prowadzi prościutki liryk przez oszczędne instrumentarium narzucając skutecznie wizję spaceru po wieczornych ulicach, kiedy wydarzenia dnia wyciskają niepowstrzymany uśmiech. Ukrywany skromnie przed przechodniami pod stylowym, gentlemańsko czarnym parasolem trwa w tej piosence każąc czuć odbiorcy nieskrępowaną radochę z obcowania z bezpretensjonalnym, prostym utworem. Nośna melodia oparta na dokładnych, sąsiadujących rymach liryku sprawia, że nawet palić papierosa można przy tym kawałku w zgodzie z rytmem.
10. The Twilight Singers – „Verti-Marte”
To piosenka brzmiąca tak, jak wygląda okładka „The Night” Morphine. Powoli rozwijający płatki nocny kwiat, w którym wre bajkowe życie. „Żegnaj skurwysynu” powtarzane jak mantra w paru językach świata, nabiera w tej mrocznej, aksamitnej przestrzeni znamion magicznego zaklęcia a może klątwy. Pobrzmiewa w tym utworze pewna demoniczna radość (chórek!), każąca przypuszczać, że gdyby Hanna Banaszak brała narkotyki „Żegnaj kotku” przybrałoby postać właśnie „Verti-Marte”. Pomimo wyrazistego żywego instrumentarium nie trudno pomyśleć o tym utworze jako o kawałku triphopowym, zapewne ze względu na transowość i niezwykłe operowanie światłem, którego rozbłyski uszlachetniają czarną, opiumową atmosferę „Verti-Marte” i stawiają ten utwór wśród najlepszych dziełek Grega Dulli.
momentami sobie autor artykułu pofantazjował:) i tak sie zastanawiam jaki tu mianownik jest wspólny ale to chyba zbedne, nie wszystko znam, kilka propozycji to moje bardzo lubiane piosenki np junior boys, no a
ja do sypialni moge zabrac tylko depeche mode i chyba tylko muzyka dm, by mi sie nie narzucała i jest u mnie w takim szerokim poważaniu i akceptacji, zeby mi towarzyszyc w roznych takich sytuacjach