Jesień za pasem, stąd propozycja spędzenia jej w towarzystwie jakichś orzeźwiających, rozwijających motywów. Dziesięć płyt na tegoroczne odchodzenie w niebyt to zróżnicowana propozycja dla wszystkich tych, którzy relaksują się podziwiając cud przemijania, cykliczności natury oraz wpływu pogody na nastrój. Jesień za pasem, stąd propozycja spędzenia jej w towarzystwie jakichś orzeźwiających, rozwijających motywów. Dziesięć płyt na tegoroczne odchodzenie w niebyt to zróżnicowana propozycja dla wszystkich tych, którzy relaksują się podziwiając cud przemijania, cykliczności natury oraz wpływu pogody na nastrój. Proszę bardzo:
1. Feist – „Let It Die”
Znajoma znajomej M. straciła swojego synka w dość nieprzewidzianym splocie wydarzeń. Depresja okazała się dla niej długim, pełnym doznań zmysłowych tunelem, u którego wylotu stwierdziła, że znów nie jest sama. U jej boku kroczył jej własny miś panda. Sporych rozmiarów puchate stworzenie o ubarwieniu nie tylko niechroniącym przed wzrokiem drapieżników, ale do tego symbolizującym prostotę tego świata.
Czy jesteście w stanie wyobrazić sobie ulgę tej pani? Ok, ok, miś to oczywiście objaw obłędu, ale postarajcie się sobie to wyobrazić: odgłos waszych kroków od tego momentu już zawsze będzie się mieszał z miękkim człapaniem towarzyszącego wam pandy. Poza czystym wow możecie jeszcze poczuć się, jak podczas słuchania „Let It Die„. Odświeżeni i napełnieni ulgą. Nie dla wszystkich twórców muzyki pula dźwięków równa się palecie mrocznych, ponurych odcieni igrających z traumatycznymi wspomnieniami odbiorcy. Feist poznałem parę lat temu przeglądając Fakt. Na stronie z kulturą parę linijek tekstu zdominowała półposterowa fotografia Ani Dąbrowskiej z dumą dzierżącej album, o którym teraz mówimy.
Pomińmy okładkę, skupmy się na tym, że płyta ta regularnie powraca od tamtego momentu do mojego odtwarzacza. Nagrana w Paryżu, tchnie tym wszystkim, czego możecie poszukiwać jako towarzystwa do spokojnej herbaty: ciepłe folkowe brzmienia mieszają się tu z jazzem noszącym znamiona popowej przystępności, aby ostatecznie znaleźć się pod kreską indie (wtedy jeszcze nie przebrzmiałego – mamy rok 2004). Żadnego z kawałków nie polecam szczególnie, wspomnę tylko, że znajdziemy tu nawet cover Bee Gees („Inside and Out„), a sama Leslie grała z prawdziwą masą sław nie tracąc ani kwantu własnego stylu! Posłuchaj »
2. Beth Orton – „Trailer Park”
Beth to jeden z tych wypadków samochodowych lat dziewięćdziesiątych. Policja przyjeżdża, jest pełno trupów, żółtych taśm, zbiegowisko gapiów i każda ofiara karambolu staje się natychmiast medialną gwiazdą, mamroczącą o białym światełku w tunelu. Katastroficzny hype trwa zwykle tylko chwilkę, więc cała reszta, ta przygnieciona podwoziami, niestety nie dostaje już odszkodowań, ani nie ściska ręki prezydenta. No cóż, Beth znalazła się razem ze swoimi czerwonymi trampkami pod naprawdę sporym autobusem. Pomimo, że jej debiut jest poważnie epigońskim mariażem tajemniczego trip hopu i grania stricte akustycznego, stosunkowo niewielka część świata zechciała tego posłuchać. O ile Feist grzebie na ślepo w woreczku z genre, Orton skupia się na żonglowaniu emocjami. Biegun północny: eteryczne „Galaxy of Emptiness” (potężny bas wyprowadza kontrę przeciwko ambientowym tłom). Równik: „Sugar Boy” – akustyczna piosenka o miłości lekko podłamanej (pamiętam, że to porcja na jesień!). Biegun południowy: singlowe „Someones Daughter” i wesołe brzdąkanie z linijkami tak urzekającymi jak ta z refrenu: I wanna shout about it / But I keep quiet about it / I wanna laugh about it / But I dont joke about / Wanna live without it / But I cant do without it. Posłuchaj »
3. RF&Lili De La Mora – „Eleven Continents”
Jedna z nielicznych płyt utwierdzających w miłym przekonaniu, że od dobrych pięciu lat nie słuchamy samej wodnistej mizerii. Swego czasu napisałem o tej płycie małą rozprawkę, więc pozwolę sobie zacytować sam siebie: Jest finezyjnie jesienna właśnie. Shoegaze wokalu to wcześnie opuszczona plaża, akustyczne melodie to zatopienie w myślach przy herbacie, kominku i miłym towarzystwie, a ledwo wykrywalne elektroniczne inkrustacje to te listki spadające, te pierwsze kwiatki szronu u dołu szyb i pierwszy nastroszony wróbelek. No i szaliki, i wskazywanie sobie palcami, co to za dziwna sikorka wylądowała właśnie w naszym słodkim karmniczku. Ładne buzi, spanie z termoforem i sny o relaksie nago na letniej łące wciąż nie wysuszonej z rosy przez nadciągający skwar. Łatwo jest się przekonać, że właściwie wszystko zależy od tej detalicznej, subtelnej elektroniki.
Dzięki niej możemy mówić o wyważonym minimalizmie zamiast o świszczącym szkielecie budynku. Gdy dzwoneczki gwarzą ledwo zauważalnie ze śpiewem Lili – tak to ten moment, gdy jestem w stanie uwierzyć w całość wydawnictwa, które przecież nie jest niczym szczególnym. Ot, miła płyta. Ale jest to wszystko takie niewinne i ładne. Fleciki, tycie opiłki pianinek, chroboty i zapętlone loopy klikań nurzają całą resztę w odświeżającym płynie, który się do niej klei, nie spływa całkowicie. Tak nawilżone i lśniące dźwięki nabierają seksownego, magicznego połysku. Coś hipnotyzującego jest w pierwszej frazie, jaką wyśpiewuje Lili – kiwam głową i szepczę, że ok. (…) uśmiecham się kumając, że mogę pocałować ją dalej niż w ramię. Koniec cytatu. Posłuchaj »
4. Nick Drake – „Way to Blue”
Australijski bard o symfonicznym zacięciu nie powinien bogactwem brzmienia zniechęcić fanów akustycznego minimalizmu. Kolejny cytat, tym razem z Artura Rojka: Do fascynacji tym artystą przyznają się takie formacje jak: Sparklehorse, Delgados, Belle and Sebastian. Nick Drake w latach 1969-72 nagrał trzy płyty. W 1974 roku popełnił samobójstwo. „Way To Blue” to album składankowy, na którym znalazły się wybrane przez przyjaciela Joe Boyda utwory z wszystkich trzech płyt jednego z najciekawszych wykonawców folkowych początku lat 70.
Dwa lata temu pismo The Rolling Stone uznało „Way to Blue” za jeden z najsmutniejszych albumów wszechczasów. Trochę przesada z tym smutkiem. Wiem, że jest jesień i śmierdzi śmiercią, ale ja nie lubię zabijać anonimowych ludzi. Nie znam was, więc stwierdzam z czystym sumieniem: spokojnie, to całkiem zwykła płyta, której po prostu nie tknęli goście z Outkasta. Nie ma tu „Hey Ya”, ale jest multum przygody – akurat na spacer po parku, w nastroju bezpretensjonalnej refleksji na temat spadających liści i ptaków pokazujących już pupy na starcie do rajdu z metą w ciepłych krajach. Posłuchaj »
5. Kings of Convenience – „Quiet is the New Loud”
Nie musieliście mi wierzyć co do Drakea. Nie ma sprawy. Z Kings of Convenience sprawa jest jednak o wiele prostsza. Żaden naprawdę sławny człowiek nie napisał o nich nic ciekawego. A to wybitna płyta, sam zastanawiam się od paru już lat, czy nie należałoby jej wrzucić do własnej pierwszej dziesiątki wszechczasów. W końcu niecodziennie zdarza się cud uwidaczniający szaremu człowiekowi, że życie nie jest otchłanią. I że jeśli w akcie fanatyzmu nie pożarłeś Romea i Julii w twardej oprawie, masz szansę zakochać się jeszcze raz zanim ułożą cię w trumnie. I że wszystko wokół ulega przemianom, ty również, ale ostatecznie nie muszą to być transformacje w krwawiącą jadem bestię.
Po pierwszej piosence przypomniał mi się obóż, jeszcze z czasów podstawówki. Całowałem się z dziewczyną w piżamce z Pokahontaz, a nasze namioty otoczone były sosnowym, jasnym lasem tchnącym żywicą i przykurzonym światłem. Przy jednej z ostatnich chciałem pokazać swoim dzieciom mój własny dom rodzinny, w którym nie byłem całe wieki. Gówniarze wszystko zepsuły tłukąc kostką rubika o mój piękny fotel kierowcy, ale i tak było to szalenie dojmujące przeżycie, przywodzące na myśl podziwianie impresjonistycznego malarstwa, którego pełno poza ramami i galeriami. Męski duet wokalny snujący na tle akustyka, śladowej perkusji i równie detalicznej reszty instrumentarium historie o miłości, czasie i wszystkim, o co baliście się spytać mamę. Na pełnym luzie sumuje swoje wysiłki w tym, do czego zapewne dąży każdy artysta na świecie: żeby tylko palant, który kupi moją płytę wcisnął jeszcze raz play. Posłuchaj »
6. White Birch – „Star Is Just a Sun”
W liceum sporo wagarowałem, przyznaję się. Bardzo żałuję. Zamiast światła wiedzy i towarzystwa wyśmienitych kolegów i koleżanek zdecydowałem się na obcowanie z szatanem, mrokiem i przepastną Arktyką. Przepraszam sam siebie. Skazałem się na wchłonięcie zbyt wielkiej dawki zainteresowania wytwórnią 4AD i lansowanymi przez nią albumami, niemal bez wyjątku smutnymi, depresyjnymi i demonicznymi.
Spodziewacie się teraz, że napiszę coś o rifach, growlingu, skórach z ćwiekami i solówce z poczwórnym mostkiem na dwudziestym ósmym krasnoludzie. Kolejny raz korzę się. Właściwie to white birch znaczy mimoza, bez wkraczania w botaniczne zawiłości. Delikatny to porost i nasz skład nie bez kozery obrał taką nazwę. Zimne przestrzenie ambientowych faktur bez trudu dają radę ewokować rubieże, tłumnie zaludnione przez skamieniałe dziewczyny czekające na swoich marynarzy. To posągi z czasów, gdy jeszcze stało tu morze, a tata był wikingiem. Gitary, nieśmiały wokal i cała reszta to nic – najważniejsze, abyście uwierzyli, że ta płyta może was ochronić przed złym światem za oknem, który z całych sił próbuje przedrzeć się przez tynk i hulać w żeberkach waszych kaloryferów. Szary, listopadowy bombel to coś, w czym ukryjecie się przed zatroskanymi rodzicami i heroicznie zmartwionym gronem pedagogicznym. Już lepiej byś smutnym i samotnym, niż inwigilowanym lub indoktrynowanym, prawda? Posłuchaj »
7. Morphine – „The Night” / „Like Swimming”
Jest jesień prawie, a to krótka antologia płyt na tę porę roku. Już i tak ten tekst jest długi, więc tym razem wyjątkowo się streszczę. Zawrę w tym jednym wielokrotnie złożonym zdaniu dwie płyty zespołu Morphine, w którym nie ma ani jednej gitary, za to są dwa dwustrunowe basy. No więc: jeśli znajdujesz się na granicy trzydziestki i skupiłeś się na swojej pracy doktoranckiej na tyle mocno, że dopiero teraz zacząłeś interesować się dziewczynami – nie panikuj! Puść Jej Morphine! Posłuchaj »
8. Donna Regina – „A Quiet Week in the House”
Tytuł mówi wszystko. Ta muzyka to dążenie do metodycznego odgrodzenia się od świata zewnętrznego za pomocą mebli, dzieł sztuki i ubrań. Układasz je w sterty, kopki i barykady, aby w końcu wygodnie umościć się w samym centrum i skupić się na byciu drzemiącym sercem wszechświata. Spędzić tydzień na spokojnym oglądaniu przedmiotów, które cię otaczają. Na gotowaniu dla samej siebie. Podśpiewywaniu sobie. Napisałem: na gotowaniu dla samej siebie, bo to wybitnie kobieca płyta. Babskie lenistwo to czasem naprawdę obrzydliwa rzecz. Wiecie – tydzień, podczas którego supermodelka staje się bladym, nieumalowanym, zgarbionym przed komputerem istnieniem, które ciągle zachowało usta: nie dla szminki, ale dla tlącego się tłusto, jak jej włosy, peta. Bity, elektronika i uroczo słodki wokal Donny układają się w kompletne puzzle poddawane nieustającym repetycjom. Widzisz je w lustrze, które odbija się w lustrzanym tunelu, na którego końcu ktoś postawił zwierciadło. Posłuchaj »
9. Bexar Bexar – Tropism
Solowy projekt meksykańskiego gitarzysty o ponadprzeciętnym zmyśle obserwacji. Sokole oko to dar od jakiejś wyższej siły lub kwestia genów. Jednakże umiejętność zamknięcia całego małego miasteczka w czterech utworach, czego dokonał Bexar na swoim wyłącznie winylowym debiucie, jest już kwestią wytężonej pracy i doskonalonego talentu. „Tropism” to zbiór ubogich we właściwe barwy, ale bogatych w odcienie pocztówek z różnych miejsc na Ziemi. Nie podam adresów, ale po raz kolejny mu się udało.
Dźwiękowi turyści niech przygotują się na urokliwy wojaż: na prawo gęste, czarujące melodie gitarowe, na lewo klikajace, chroboczące tła pełne nieinwazyjnych sampli i field-recordingów, a na wprost potężna łuna aury dalekich krajów, światów i zdjęć obcych ludzi, których dokładnie znamy i rozumiemy po jednym pobieżnym rzucie oka. Ukryliście się kiedyś za wodospadem? Albo przytuleni do pnia wierzby oglądaliście świat zza zasłony jej zwisających wokół witek? Czy dorwaliście kiedyś naprawdę dużą rybę i wypuściliście ją tylko dlatego, że nie byłoby komu jej pokazać, bo wasi znajomi wolą playstation? Bez względu na odpowiedź to płyta dla was. Sprytny jestem, co? Posłuchaj »
10. Hood – „Cold House”
Jeśli to zły dzień i ptaki oraz drzewa przekonują was usilnie, aby nigdzie się nie ruszać, dołączcie do nich Cold House. Obezwładniająca moc tego albumu polega prawdopodobnie na tym, że nie zawiera on ani jednego prawdziwie pozytywnego akcentu. Czteroosobowy skład z Leeds przypomni wam te koszmarne dni pracy na wyspiarskich saksach, które budzą patriotyzm przepełniony inercją. Nie ma sensu wypruwać sobie żył, udawać, że sklepy ze wszystkim za funta mają sens. Lepiej wrócić i dać uwieść się na własnej wersalce eklektycznemu kolażowi dźwięków z pogranicza depresji.
Gąszcz geometrycznych bitów skrywa zdołowany wokal dający sobie radę w seksie z rapem, synth popem i czymś z pogranicza nosowego brit rocka. Nawiedzony dom wkrada się po trzecim przesłuchaniu w duszę odbiorcy każąc mu przesuwać bezmyślnie palce po różnych powierzchniach w usiłowaniu wyczucia ich faktury. Zapomniałem wspomnieć o dusznym jazzie w utworze zatytułowanym „Enemy of Time„? Umknęło mi laptopowe brzmienie „Winter Hits Hard„? A może to radiowy potencjał gitarowego „I Can’t Find My Brittle Youth„? Spoko. Po paru sesjach i tak będziecie wiedzieć o tej płycie więcej niż ja i być może sięgniecie po resztę dyskografii Hood, który na swój własny sposób podzielił tragedię Beth Orton. Posłuchaj »
gusta i gusciki rownie dobrze brakuje tutaj rdzawego pazdziernika Type O Negative…jesien pelna geba
Stinę zostawiam sobie zawsze na zimę, myślę, że ma spore szanse zjawić się w miksie na ferie.
ooset -> Powoli poznaję Hanne H. i raczej kojarzy mi się z wiosną, całkiem świeżo się bawię przy poleconych przez Ciebie płytach jej płytach.
nie wyobrażam sobie bardziej jesiennej płyty niż Dynamite Stiny
Jeśli znajdujesz się na granicy trzydziestki i skupiłeś się na swojej pracy doktoranckiej na tyle mocno, że dopiero teraz zacząłeś interesować się dziewczynami – nie panikuj! Puść Jej Morphine!
Daremne, oj daremne !!!!!!!!!!
Nie panikuj, ja juz nie zyje…
Filipie ja jestem jak najbardziej za. Czytając Twoje recenzje i różnorodność stylistyk, które opisujesz, nie wątpię, że będzie to bardzo bogata wielość, w której każdy znajdzie dla siebie coś ciekawego. Pozdrawiam!
No tak szczerze powiedziawszy to to nie powinna byc 10tka, a 50tka minimum 🙂 Mam nadzieje zapoznac sie z Hanna i polubic na tyle zeby umiescic ja w kolejnych odslonach tego felietoniku jesli takowe nadejda.
Aloha!
a co z Hanne Hukkelberg….powinna znalezc sie w tej 10….Rykestrasse68 badz debiut…..