Wpisz i kliknij enter

Caribou – The Milk Of Human Kindness


Pamiętacie jeszcze długometrażową wersję South Parku? Ja dobrze zapamiętałem jedną ze scen: rozpaleni nienawiścią Amerykanie niszczą dzieła kanadyjskich artystów. Na podpałkę idą płyty Alanis Morissette, Barbary Streisand i Briana Adamsa. Wspaniały pomysł, słuchanie radia byłoby o wiele przyjemniejszym zajęciem, gdyby płyty wspomnianych artystów rzeczywiście spłonęły. I tak dotąd było, kanadyjska muzyka najczęściej kojarzyła się albo z powyższymi gwiazdkami, albo z bandą drwali grającą w stodole.
W ostatnim czasie pojawiło się na szczęście kilku wykonawców, którzy postanowili ratować honor swojej ojczyzny: Loscil zachwycił swoimi ambientowymi podróżami, Junior Boys wydali płytę, która przez wielu uważana jest za klasyczną, a Broken Social Scene trzymają bardzo wysoki poziom. Jest jednak jeszcze jeden Kanadyjczyk, dotąd nieco pomijany, którego nagrania mogły by stać się świetną reklamówką kraju. Kimś takim jest Dan Snaith, który miał ostatnio okazję debiutować pod nowym pseudonimem.
Ale zacznijmy od początku, jest rok 2003 i Dan Snaith, pod pseudonimem Manitoba nagrywa jedną z najlepszych płyt roku- „Up in flames”. Wraz z ukazaniem się krążka, wszyscy zapomnieli o nieco bezbarwnym debiucie Snaitha i zaczęli prześcigać się w komplementach pod adresem „Up in flames”. A płyta rzeczywiście mogła zachwycić, soczysta mieszanka elektroniki z akustycznymi motywami przyniosła pełne uroku, ciepłe kompozycje. Wraz z sukcesem pojawiły się problemy związane z pseudonimem artysty. Jak się okazało autor „Up in flames” nie może już nagrywać jako Manitoba. O ksywkę upomniał się lider punkowej grupy The Dictators Handsome Manitoba. Nowy album Dana Snaitha „The Milk Of Human Kindess” sygnowany jest więc nowym pseudonimem: Caribou. „Manitoba dead. Caribou born”- jak podaje jedna ze stron internetowych poświęcona twórczości muzyka. Na szczęście zmiana nazwy nie pociągnęła za sobą spadku formy, nowy album to bardzo udana kontynuacja drogi, rozpoczętej na „Up in flames”.
Zapowiedzi autora, jakoby album miał zaskoczyć dynamiką nie do końca się sprawdziły. Co prawda jest tu kilka szybszych numerów, ale obywa się raczej bez szaleństw, które Caribou sugerował w wywiadach. Na pewno jest więcej melodii (nie kojarzyć z przebojowością). W większości utworów mamy jednak do czynienia lekko psychodelicznym brzmieniem dobrze znanym z poprzedniego krążka. Nad niektórymi kawałkami, takimi jak „Brahminy kite” unosi się duch Beach Boysów innym razem, jak przy „Pelican Narrows” Caribou flirtuje z hip- hopem. Mimo łączenia tak odległych biegunów muzycznych wszystko podane jest ze smakiem i brzmi naturalnie. Czasem jest trochę staroświecko ale zawsze w dobrym stylu. Dan Snaith nie daje się zamknąć w szufladzie z napisem „easy listening”, są nawet momenty, gdy odpływa w stylu Tortoise, by za chwilę powrócić hipnotyzując leniwym rytmem. Cały czas abstrakcyjnie i elegancko.
Pisząc o tej płycie nie można jednak przemilczeć jej najpoważniejszej wady- długości. Chciałoby się takiej muzyki słuchać jak najdłużej, tymczasem Caribou na prezentację swych dokonań potrzebuje niewiele więcej niż 40 minut. Z drugiej strony nie ma miejsca na nudę albo zbędne dźwięki. Artysta znany niegdyś jako Manitoba buduje świat, który wraz z dodawaniem elektronicznych wstawek wypada ze swoich ram. Rozmyty pejzaż konkretyzuje się czasem za pomocą hipnotyzującego rytmu, poczym traci swą ścisłość przez wstawki w postaci niezliczonych dzwonków czy używanego jak instrument głosu. Gdy jakiś element układanki zaczyna się krystalizować, zaraz zaciera się gąszczu następnych, szukających sobie formy, dźwięków. Efekt końcowy jest imponujący: to co proponuje nam Caribou jest szokująco logiczne.
Oczywiście Caribou nie wyprze nagle z mediów utworów swych słynnych rodaków. Pewnie mu nawet na tym nie zależy. Jedno jest pewne, mamy do czynienia z prawdziwym mistrzem. Trochę jak Stereolab, za swoich najlepszych czasów, Caribou znieczula niezobowiązującymi podróżami do krainy łagodności. I nawet jeśli jest trochę gorzej niż na poprzedniej płycie to nie ma co narzekać „The Milk Of Human Kindess” to bardzo udany krążek.
2005







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy