Wpisz i kliknij enter

Centrozoon – Never Trust The Way You Are


Gdy piszę te słowa, tą recenzję, mam świadomość, że moim zadaniem jest opisanie czegoś niezwykłego. Muzyki, której wartości żadne słowa nie są w stanie oddać, nawet w najmniejszym stopniu. Są momenty, kiedy każdy z nas zostaje pozbawiony złudzeń. Najcięższe chwile w życiu. Często bywają tylko sekundami, brutalnymi uderzeniami. Taką sekundą jest cała płyta Centrozoon. Nietzsche pisał o tragicznej mądrości. O zrozumieniu nieuchronności śmierci i jednoczesnej radości z każdej chwili życia. Muzycy Centrozoon zdają się zawierać to samo przesłanie we wszystkich utworach, w każdym dźwięku i słowie. W każdej nucie docierającej głęboko do serca, wzniecającej płomień z ostatniej iskry która tam płonie… To nie będzie zwykła recenzja, lecz subiektywny opis przeżyć, obrazów i impresji związanych z przesłuchaniem tego fenomenalnego, wręcz cudownego albumu.
Nie będę rozpisywał się na temat historii zespołu, drogi jaką przeszli poszczególni muzycy. Ważne jedynie jest, by pamiętać, że płyta „Never Trust The Way You Are” została nagrana przez Markusa Reutera (Warr Guitar, loopy), Bernharda Wostheinricha (perkusja, elektronika) i Tima Bownessa (śpiew, słowa) wraz z gościnnym udziałem jednego z najoryginalniejszych perkusistów rockowych, Pata Mastelotto z zespołu King Crimson. Brzmienie zespołu opiera się na pulsujących, elektronicznych beatach, ambientowych tłach przywodzących na myśl albumy Roberta Frippa i Briana Eno, nad którymi gdzieś wysoko unoszą się wirtuozerskie sola gitary. Do tego jeszcze głos, cały czas jakby w ukryciu, duszący w sobie krzyk, przez to jeszcze mocniejszy w swojej wymowie. Fascynujący, wciągający jak dźwiękowa spirala spektakl, odzierający nas z zakłamania, odkrywający wszystko co mamy wewnątrz, nasze myśli i uczucia. Za punkt wyjścia stawiający mrok i cierpienie, na samym końcu wznoszący się ku światłu.
Rozpoczyna się od krótkiego wokalno- instrumentalnego wstępu w postaci „Like a 1000 stars”. Chwila ciszy zostaje nagle rozdarta przez jeden z najbardziej monumentalnych utworów, jakie kiedykolwiek słyszałem, porażający swą wielobarwnością i bogactwem „Bigger Space”. Gęste i chaotyczne, lecz kontrolowane uderzenia perkusji, dobiegające gdzieś z daleka dźwiękowe pasaże, migocząca elektronika i głos, rozpoczynający swą opowieść o naszym świecie. Obnażający wszystko i wszystkich, przy akompaniamencie, który bez wahania można nazwać spektakularnym artystycznym sukcesem. Muzyka jest krystalicznie czysta, na swój sposób niedostępna, wydaje się być ideałem. To właśnie śpiew dodaje jej pierwiastka czysto ludzkiego i pomaga w nawiązania kontaktu między wykonawcą a obiorcą. Numer trzy, „Ten Versions Of America” to już krótszy od poprzedniego („Bigger Space” zachacza o 10 minut trwania muzyki), bardziej rockowy i zwarty w swej formie utwór. Markus i Bernhard wykorzystują swój talent w niebywały sposób, można słuchać tych nagrań setki razy, nieustannie odkrywając nowe dźwięki, niezwykłe zawirowania tekstury. Już tutaj dostrzegłem to o czym pisałem na samym początku. Zarówno w muzyce jak i w śpiewie Tima (tutaj przede wszystkim) jest ukryty ogromny ładunek żalu, jakiegoś niewyjaśnionego stanu, poczucia pustki i rozczarowania. Rozczarowania światem.
Każdy kolejny utwór odsłania ten sposób myślenia coraz bardziej. Widzimy miasta w których każdy człowiek zamknięty jest szczelnie we własnej „złotej klatce życia”, widzimy przywołanych przez Tima Bownessa „upadłych bohaterów”, którzy próbując zmienić bieg swojego życia, sprawić by było bardziej ludzkie, w końcu i tak przegrywają i stają się „zimni i samotni”. Widzimy ludzi dążących do sławy i pieniędzy, tańczących w ekluzywnych salach, rozwiązłych i pozbawionych jakiejkolwiek pasji. Świat w którym słowo „miłość” nie ma już żadnego znaczenia, w którym kontakt między dwojgiem ludzi, ostatnia rzecz dla której warto naprawdę żyć, został zastąpiony przez dbanie o własne ego. To pierwsza tak przerażająca wizja świata od roku 1969, kiedy to King Crimson przedstawili opis apokalipsy i upadku człowieka na swoim debiutanckim albumie. Tutaj słowa są jeszcze bardziej zatrważające. Tim pisze o osobistych apokalipsach, o wewnętrzym upadku wszystkiego, w co ktokolwiek z nas mógłby wierzyć. Teksty są niesamowicie ważnym elementem albumu. Na szczęście, pojawia się nadzieja. O niej jednak za moment…
Numer czwarty, „Carpet Demon”, przypomina swoim ascetycznym klimatem dokonania King Crimson. Ukazuje Centrozoon z cięższej strony, jako zespół lubiący flirtować z bardziej eksperymentalnymi brzmieniami, z gęstą i duszną atmosferą. Dla przeciwwagi, w krótkim „Not You” powraca czysty ambient, przepiękne dźwiękowe tekstury wylewają się z głośników, na ich tle Tim wyśpiewuje kolejne słowa tekstu, wprowadzając w kolejny utwór zatytułowany Make Me Forget”. Delikatna linia basu, fantastyczna „krystaliczna” perkusja i solo gitary, tekst ociekający wyrzutami sumienia, w którym gdzieś z oddali woła seks, zdrada albo coś jeszcze bardziej raniącego. „Spraw, bym zapomniał…”, „Nasze ostatnie dni w łóżku…”, „Zdaje się, że pragnę tego wszystkiego”- i tak coraz dalej, boleśnie, coraz bardziej brutalnie Tim opisuje nasze instynkty, kłamstwa, siły, które nami rządzą, a nad którymi nikt z nas nie potrafi zapanować. Muzyka płynie, wprowadza w trans, nie dominuje a towarzyszy. Tak samo jak głos.
Numer siódmy to jeden z najbardziej wzruszających momentów na całym albumie. Muzyka pędzi, pulsuje, zachwyca swym bogactwem i siłą. Wspaniale koresponduje z głosem, który tym razem uwydatnia już bez skrępowania wszystkie emocje wokalisty. Nie będę nawet próbował tego opisać. Markus i Bernhard stworzyli wspaniałą kompozycję, ich wkład jest tutaj nieoceniony. Całość wzrusza niezwykle mocno, i co najważniejsze, już tutaj pojawia się- paradoksalnie, ponieważ jest to przejmująco smutny utwór- pierwiastek nadziei. Pierwiastek, z którego trio stworzyło najpiękniejszy według mnie utwór wszachczasów. Opowiadający o miłości w sposób doskonały, prosty i zachwycający. Poprzedzony wokalnym eksperymentem, numer dziewiąty na albumie, zatytułowany „Pop Killer”. Tutaj przedstawiony w krótkiej, niezwykle treściwej wersji, wcześniej znany jako dziesięciominutowa muzyczna odyseja. Muzyka zachwyca, jest niezwykle rytmiczna i silna, ozdobiona piękną elektroniką w wykonaniu Markusa i Bernharda (wielkie brawa…). Najważniejszy jest jednak tekst- „Nie potrafię marzyć o niczym, co w Twoich marzeniach nie pojawia się”- wygląda jednak na to, że prawdziwe, głęboke i totalnie obezwładniające uczucie jest jednak w naszym świecie możliwe. A słowa refrenu, bezdyskusyjnie najpiękniejsze jakie kiedykolwiek dane mi było słyszeć, zdają się to potwierdzać- „To jest w kolorze ubrań, które nosisz i w sposobie, w jaki czeszesz włosy”… Tak prosto, tak szczerze, niemal przez łzy… Największa pasja i odwaga jaką może nosić ludzkie serce. Majstersztyk instrumentalny i wokalno-tekstowy. Niesamowity ładunek emocji, fascynujące przeżycie, piękno zaklęte w każdym dźwięku. I w mroku pojawia się światło…
Numer dziesiąty to „Skylight”- wygląda na to, że muzycy postanowili spróbować fuzji ambientu, elektroniki i muzyki klasycznej. Orkiestrowe tła, potężne i delikatne zarazem, równie delikatny śpiew tworzą wspólnie jeden z najbardziej rewolucyjnych i interesującyh fragmentów albumu. Przestrzeń, świeżość i emocje obecne w każdej sekundzie. Wykonanie tak trudnej muzyki jest czymś niesłychanie krępującym, zespół jednak wywiązał się z tego zadania doskonale. Tak samo jak z przedstawienia własnej wersji muzyki eksperymentalnej, kojarzącej się nieco z The ProjeKcts grupy King Crimson. Mowa o utworze jedenastym, „The scent of crush and burn”. Transowy, wciągający i niesłychanie ciężki, z kolejnymi płynącymi, miękkimi dźwiękami basu, delikatną elektroniką, drażniącym, jednostajnym rytmem i chwilami ostrym, przetworzonym śpiewem. Całosć ozdabia interesujące solo Markusa. Kolejna perełka na tym albumie.
Na sam koniec wyciszenie i spokój. W krótkim „Mothers Call” będącym jakby rozwinięciem numeru dziewiątego („Song unsung”) głos i elektronika tworzą nastrój snu i odprężenia. Zaś w przepięknym finale w postaci „To the other” gitary i elektroniczne dodatki zabierają nas w podróż. Wyrywają na dobre z mroku i bólu. Jeśli by założyć, że album ten przedstawia podróż człowieka przez życie, to właśnie „Pop Killer” i „To The Other” są zakończeniem. Dojrzałe, mówiące o relacjach pomiędzy kobietą i mężczyzną, o miłości i tych najmniejszych zdarzeniach, które jednak przynoszą najwięcej radości. Nie mogło być lepszego zakończenia…
Każdy z nas podróżuje. Płyniemy po morzu o którym śpiewa tutaj Tim. Czasem zatrzymujemy się i patrzymy wstecz. Widzimy jedynie fale, unoszące się, potężne i porywające nas do najbardziej niespodziewanych miejsc. Czasem płyniemy całkiem sami, czasem ktoś jest z nami. Życzę i sobie, i Wam wszystkim by ktoś trzymał nas za rękę, kiedy już zobaczymy ten drugi brzeg.
2005







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
qdlaty
qdlaty
18 lat temu

Recenzja sprawia ze musze sam osobiscie sprawdzic ta muzyke. Ale i tak najlepsza recenzja jest sklad tego zespolu…

Polecamy