Wpisz i kliknij enter

Diplo – Florida


Znów remanenty, ale w sumie czemu nie? Nie ma co zbytnio gonić za nowością, jeśli przy tym umyka wiele ciekawych produkcji. Wydana we wrześniu 2004 roku „Florida” to pierwszy autorski album amerykańskiego producenta i didżeja Diplo, wcześniej osławionego eklektycznymi miksami, które współtworzył w duecie Hollertronix. To ciekawe, że „Florida” została wydana przez brytyjskie Big Dada, znane z nieortodoksyjnego podejścia do hip-hopu. Wytwórnia ta chętnie i odważnie eksperymentująca (by przypomnieć choćby pierwszy album cLOUDdead) jest otwarta zwłaszcza na łączenie hip-hopu z osiągnięciami najnowszej muzyki elektronicznej.
Taki opis na szczęście nie wyczerpuje zawartości krążka, na którym oldschoolowe rytmy spotykają się z wyrafinowanym samplingiem i smaczkami produkcyjnymi. Według słów autora (w wywiadze dla pitchforkmedia) płyta miała być introwertyczna, umożliwić zagłębienie się w dźwięki i w siebie. Album charakteryzuje przede wszystkim rozstrzał stylistyczny inspiracji, które może z początku wywołać lekki zamęt. Jednak przy dłuższym obcowaniu z płytą okazuje się, że eklektyzm elementów składowych jest okiełznany przez pomysł na całość – płyta robi wrażenie spójnej i przemyślanej. Ma swoją dramaturgię, która zakłada nawet szybsze kawałki – jak „Diplo rhythm” z udziałem raggowych wokalistów i wokalistek. Tak samo utwór hip-hopowy („Indian thick jawns”) świetnie pasuje do całości.
Kompozycje opierają się na wolnych, gęstych rytmach, które nawet nie udają, że nie pochodzą z maszynek. Więcej, te patenty – czerpiące z electro lat 80 i nurtu miami bass, jakby się tym szczyciły. Ich znaczenie jest bardzo ważne, Diplo wykorzystuje, wydawałoby się, ograne rytmy dla stworzenia nowej jakości. Chodzi o to, że pomimo tego, że wszystko jest porywająco rytmiczne, takie pod nożkę, to ubarwienie ciemnymi samplami z instrumentów smyczkowych (ach, ta przeszywająca głębia wiolonczeli) albo przygaszonymi partiami dęciaków (w tym trochę przypomina „Dead ringer” RJD2), ustawia chwytliwą motorykę kolejnych kawałków w innymi świetle. W tym sensie jest to efekt podobnym do tego, co osiągnął Matt Elliott (w zasadzie jeszcze za czasów Third Eye Foundation – najlepszym przykładem „Ghost”), który również przenicował szaleńczy hedonizm drum’n’bassu i dzięki jego strukturom tworzył rozpaczliwe hymny wielkomiejskich otchłani. Z albumu Diplo również bije smutek, choć nie tak głęboki, bliżej temu do spleenu. Czyli uczuciu w jakimś sensie wystylizowanemu, przybranemu epitetami, podczas gdy u Elliotta ma się wrażenie obcowania z najgłębszymi pokładami negatywnych nagich emocji.
Chciałbym jeszcze dorzucić, coś czego przeoczenie byłoby grzechem – to jak Diplo wykorzystuje wokale. Najbardziej dojmujące kompozycje („Into the sun”, „Summers Gonna Hurt You”)na płycie, swoje oddziaływanie zawdzięczają właśnie głosom. Pierwsza Martinie Topley-Bird (tak, ‘tej od Tricky’ego’), ale równie niepokojąca jest zsamplowana fraza, od której tytuł wziął drugi w z wymienionych utworów.
Cóż teraz? Rzecz jasna – polecam. Rzadko spotykane klarowne spojrzenie, więcej – wizja, człowieka, który słucha dużo różnej muzyki i potrafi wyrazić siebie za pomocą łączenia zdawałoby się nieprzystających elementów. Z pewnością jedno z najciekawszych ‘dzieci DJ Shadowa’, choć zwróćcie uwagę na ten cudzysłów.
2004







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
ADR44
ADR44
17 lat temu

i jeszcze MIA !!!
niezwykli,

groszek
groszek
18 lat temu

polecam! plyta niezwykla!

Polecamy