Wpisz i kliknij enter

Jamie Lidell & Pablo Fiasco w Katowicach – relacja

nie minęły więcej niż 4 tygodnie, a ja po raz drugi miałem okazję obejrzeć na żywo jedną z najciekawszych postaci na obecnej scenie elektroniczno-funkowej – Jamiego Lidella. ten rok z pewnością będzie dla niego przełomowy – wydanie rewelacyjnego „multiply”, na którym ukazał swoje zupełnie nowe oblicze (fenomenalny głos!!!) i trasa promującą ostatni krążek, powinny ustawić go we wszelkich podsumowaniach co najmniej w pierwszej dziesiątce. przedsmakiem koncertu w katowickim klubie „elektro” była końcówka występu brytyjczyka na pukkelpop, w czasie którego dość niespodziewanie (bo po całodniowym bieganiu od sceny do sceny) zaliczyłem jedno z najbardziej spontanicznych szaleństw.         nie minęły więcej niż 4 tygodnie, a ja po raz drugi miałem okazję obejrzeć na żywo jedną z najciekawszych postaci na obecnej scenie elektroniczno-funkowej – Jamiego Lidella. ten rok z pewnością będzie dla niego przełomowy – wydanie rewelacyjnego „multiply”, na którym ukazał swoje zupełnie nowe oblicze (fenomenalny głos!!!) i trasa promującą ostatni krążek, powinny ustawić go we wszelkich podsumowaniach co najmniej w pierwszej dziesiątce. przedsmakiem koncertu w katowickim klubie „elektro” była końcówka występu brytyjczyka na pukkelpop, w czasie którego dość niespodziewanie (bo po całodniowym bieganiu od sceny do sceny) zaliczyłem jedno z najbardziej spontanicznych szaleństw. oj jak dobrze zrobiło mi te 30 minut – takie nieoczekiwane ukoronowanie dnia. po tej świetnej zajawce wiedziałem czego mogę się spodziewać i namówiłem znajomych na wyjazd do katowic (a jak, bojkotujemy drogą warszawkę 😉 ).

        w „elektro” byłem po raz pierwszy, od razu rzucało się w oczy podobieństwo do położonej piętro wyżej „hipnozy”. ten pierwszy ma jednak zdecydowanie bardziej kameralny charakter, wielkość sceny przystosowana jest do małych live actów i setów dj-skich. Lidellowi w zupełności tyle miejsca wystarczyło, rozłożył się ze swoim sprzętem na 1/3 powierzchni, natomiast towarzyszący mu Pablo Fiasco, zajmujący się wizualizacjami, zainstalował się ze swoimi kamerami i całym stuffem video pod ścianą.























hardware Jamiego, co tu dużo mówić, zrobił na mnie spore wrażenie – laptop, klawiatura sterująca m-audio oxygen8, korg ms-20, sampler akai mpc 1000, parę procesorów studyjnych i sporych rozmiarów mikser midas venice jako jednostka centralna – a obsługujący tylko jeden, na dodatek najczęściej trzymający w jednej dłoni mikrofon. jak nie pogubić się w tym gąszczu gałek, kabli i suwaków? Lidell nie pozostawił jednak żadnych wątpliwości. po raz kolejny udało mi się obejrzeć występ w pełni świadomego MUZYKA elektronicznego, który wie jak używać sprzętu i potrafi wykorzystać jego ogromne możliwości do kreacji swojej koncepcji muzycznej.

        lekkość z jaką Jamie obsługiwał całe to ustrojstwo wskazuje na mistrzowskie opanowanie techniczne, co zresztą zupełnie nie dziwi, skoro przez długie lata zajmował się pokręconymi odmianami elektroniki, a ta wymaga od muzyka przede wszystkim dużej wiedzy teoretyczno-sprzętowej. do tego dodał luźny, funkowy groove, swój rewelacyjny wokal, kojarzący się chwilami ze Steviem Wonderem i to co robi na mnie ostatnio największe wrażenie – wolność i nieprzewidywalność improwizacji. ta mieszanka okazała się być dokładnie tym, czego szukam w spotkaniach z żywym muzykiem, esencją gry scenicznej – porządek wyznaczany przez gotowe podkłady sekcyjne czy gdzieniegdzie klawiszowe spotykały się z szaleństwem rozimprowizowanej gałkologii, która pod ręką mistrza przechodziła w długie i jak najbardziej logiczne frazy i następstwa, wyznaczające dramaturgię koncertu. partie śpiewane, które na płycie traktowane są jako klocki zwrotkowo-refrenowe, na żywo, przepuszczane przez długi łańcuch efektów (sterowanych z łapy oczywiście), stały się pretekstem do pokazania, ile można wyciągnąć z kilku prostych słów czy nawet wokaliz o charakterze rytmicznym – szczególnie w tym elemencie słychać było kunszt Jamiego. dubowe szaleństwa zapętlania na samplerze frazy czy delayu o bardzo dużym feedbacku, masakrowanych korekcją i dośpiewywanie do tego czystych partii wokali – to jego najbardziej charakterystyczny trik.

        na tych patentach zbudowany został groove części improwizowanych, a dodatkowo można było się pozachwycać obsługą padów w mpc-tce czy paroma prostymi zagrywkami klawiszowymi i obsługą filtrów w korgu. do tego zupełnie naturalne, pozbawione jakichkolwiek oznak gwiazdorstwa zachowanie angola dopełniało obrazu tego występu. żeby mieć taki luz na scenie trzeba na niej przebywać przede wszystkim dla siebie.























w czasie koncertu czułem się trochę jak u Lidella w domu, tak jakby grał sobie bez żadnych zobowiązań, bez żadnego obciążenia że coś musi, coś powinien. na pierwszym miejscu stawia swoje zadowolenie z gry, a reszta… no cóż, jak on jest usatysfakcjonowany, to publika jest przynajmniej wniebowzięta ;-). tak właśnie było w katowicach i tak pewnie jest zawsze – yeahhh!!!

        wizualizacyjny dodatek w postaci Pabla Fiasco wypadł całkiem ok, ale miejscami natłok informacji muzycznych nie pozwalał skupić się na obrazie i vice versa. myślę że oszczędność byłaby bardziej wskazana, w końcu muzyka ma grać pierwsze skrzypce, a to co się dzieje w warstwie wizualnej powinno być tylko smaczkiem, akcentem. jednak ci, którzy sami zajmują się tworzeniem obrazu na potrzeby muzyki, musieli być zachwyceni, bo od strony technicznej wyglądało to rzeczywiście zawodowo.

        co do setlisty – występ opierał się na utworach z ostatniej płyty, z tym że zmienił się ich charakter – z typowo suchego vintage soundu, charakterystycznego dla czarnej muzyki lat 70-tych, zrobił nam się kolaż starofunkowo-nowoelektroniczny, powstały gdzieś na przecięciu Curtisa Mayfielda i warpowskich klimatów. oczywiście na skutek eksperymentów opisanych powyżej, kawałki bardzo się wydłużyły, w sumie osiem utworów zapełniło prawie 1,5 godziny. po zagranym jako ostatni „multiply” Jamie i Pablo zwinęli się na chwilę ze sceny, ale już po dwóch minutach burzliwych oklasków i tupania, pojawili się na niej ponownie.























improwizacja na tematy z „multiply” i paru innych utworów trwała jeszcze jakieś 20 minut i to w zupełności wystarczyło – koncert skończył się w najlepszym momencie, kiedy jeszcze nie wkradło się znużenie, a satysfakcja z płynących dźwięków była dla obu stron oczywista. natomiast dużo czasu zabrało mi dochodzenie do siebie, wrażenia jakie dostarczył występ Lidella jeszcze długo będą do mnie wracać. w różnej formie, w różnym czasie, zarówno te estetyczno-artystyczne, jak i czysto techniczne. na dzień dzisiejszy trudno mi sobie wyobrazić żeby ktoś w pojedynkę potrafił zagrać coś na takim poziomie jak Jamie. może coś polecicie?

setlista:

game for fools

the city

whats the use

a little bit more

what is it this time?

you got me up

when i come back around

multiply







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy