Wpisz i kliknij enter

Koncert Moloko – relacja

pierwszą wzmiankę o tym koncercie znalazłem na nowejmuzyce gdzieś pod koniec kwietnia – natychmiast powędrowałem na oficjalną stronę moloko żeby to zweryfikować – JEST KONCERT – WOOOOOOW!!! potem szybko po bilety – trochę dużo te 128 pln, ale ok. spokojne oczekiwanie na dzień koncertu. widziałem dotychczas wiele klipów koncertowych moloko – z werchter, pinkpop, glastonbury, lowlands, w końcu prawie dwugodzinny występ w heineken music hall – wszystkie niszczyły. wiedziałem czego oczekiwać, jakie patenty stosują na koncertach, znałem setlistę, wreszcie większość kawałków miałem osłuchane przynajmniej po kilkadziesiąt razy. no po prostu niczym mnie nie mogą zaskoczyć – myślałem. a jednak. ale po kolei…         pierwszą wzmiankę o tym koncercie znalazłem na nowejmuzyce gdzieś pod koniec kwietnia – natychmiast powędrowałem na oficjalną stronę moloko żeby to zweryfikować – JEST KONCERT – WOOOOOOW!!! potem szybko po bilety – trochę dużo te 128 pln, ale ok. spokojne oczekiwanie na dzień koncertu. widziałem dotychczas wiele klipów koncertowych moloko – z werchter, pinkpop, glastonbury, lowlands, w końcu prawie dwugodzinny występ w heineken music hall – wszystkie niszczyły. wiedziałem czego oczekiwać, jakie patenty stosują na koncertach, znałem setlistę, wreszcie większość kawałków miałem osłuchane przynajmniej po kilkadziesiąt razy. no po prostu niczym mnie nie mogą zaskoczyć – myślałem. a jednak. ale po kolei…

        zaczyna się od familiar feeling – bez roisin, która ukryta za zestawem drugiego klawiszowca podśpiewuje sobie „feeling, feel up” w rytm klangowanego basu. po chwili wchodzi na czworakach i rozpoczyna się część główna – ludzie momentalnie zbierają się pod sceną (w tym m.in. piszący tę relację). trochę drętwo jest, towarzystwo nieruchawe, no ale wiadomo – początki są trudne i mało spontaniczne. pierwsze takty „i want you” wykonane jak zwykle a capella, po czym wjazd grooveiastego brzmienia fortepianowego i utwór rusza pełną parą. publiczność natychmiast to podchwytuje – koncert zaczyna się na serio. ja już wariuję – zaczynam się miotać jak na dobrej imprezie klubowej. trochę wyłączam się z tego wszystkiego i wpadam w pewien rodzaj przyjemnego transu. trwa to również przez następny numer (i dalej do końca koncertu) – fantastycznie odegrany i równie tryskający energią „absent minded friends”. po nim zmiana klimatu – powrót do pierwszej płyty czyli lekko transująca elektronika – a ponieważ „day for night” kojarzy mi się z pewnym świetnym czeskim filmem, to wrażenie jest podwójne. następne w kolejce „come on” i „fun for me” to świetne numery do potańczenia – trochę mało miejsca jest, ale nie szkodzi. cały czas próbuję przedostać się do przodu. krótkie solo perkusyjne niszczy – ależ wyczucie brzmienia i rytmu!!! potem utwór na uspokojenie publiczności, głownie dlatego że „where is the what…” jest mało znany przeciętnemu fanowi shieffieldskiego duetu. ale chwila oddechu jest jak najbardziej wskazana, zwłaszcza przed tym co ma za chwilę nastąpić. trzy totalne killery – na pierwszy ogień idzie „cannot contain this” – intro zaaranżowane na potrzeby koncertowe wypada trochę patetycznie, ale mnie to odpowiada – chwilę potem wjazd arpeggiowanych klawiszy, perka, bas i numer się rozpędza. i pędzi szaleńczo już do końca.























        następny „pure pleasure seeker” (totalnie przearanżowany, grany w większości w half-timeie, staje się dla niektórych rozpoznawalny dopiero po minucie 😉 ) to dla mnie kulminacja koncertu – to jak roisin wyśpiewuje „gimme new kicks, i wanna go deeper…”, ta ekspresja, ta energia i przy tym choreografia – klepanie się po tyłku, podnoszenie nóg, przebieranie się (na całym koncercie takich zagrywek było jeszcze mnóstwo) – masakra!!! dla mnie poszukiwanie czystej przyjemności już się skończyło – mam to, już jest moje. dla wielu innych dopiero następny kawałek to apogeum – przynajmniej ja to tak odbieram – kulminacja szaleństwa pod sceną, dookoła wszyscy skaczą i śpiewają z roisin „lets make this moment last”. czuć niesamowitą energię – tylko rozentuzjazmowany tłum daje coś takiego. oczywiście przenosi się to też na scenę. działa jak sprzężenie zwrotne. ale po dawce takiej energii potrzeba kolejnej chwili spokoju – balladowy „statues” i lekko grooveiasty „100%” świenie spełniają tę rolę. okazuje się że dla niektórych ten pierwszy to najdoskonalszy numer brytyjczyków – hmmm… co kto lubi ;). dalej kolejne dwa killery – chyba najbardziej zajechany, a zarazem oczekiwany przeze mnie „forever more” (eddie stevens kończy utwór standardowo, chodząc po klawiaturze swojego piana, a roisin rzuca wielki bukiet róz w publikę) i klubowo zaaranżowane (czyt. dużo beatu, mało dźwięków) w pierwszej części „sing it back” to mogło by się wydawać idealne kawałki na zakończenie, energia zawarta w nich starczyła by na 20 koncertów wszystkich elektroniczno-klubowych wannabe z polski ;). i jeżeli np. kasia nowicka chce robić show na swoich występach, to niech obejrzy szalejącą roisin i wyciągnie wnioski. taaaaa, jaaasneeeee…


        no a wracając do koncertu, po „sing it back” następuje chwila przerwy (mrs murphy musi się przebrać 😉 ), lamenty, płacze, gwizdy i ogromne oklaski – publika domaga się bisów i oczywiście je dostaje – po kolei lecą „being is bewlidering”, „blow by blow” i połączone w jeden utwór „call in a whisper” i „indigo”. pod koniec tego drugiego roisin daje z siebie już absolutne maksimum, dwa razy rzuca się w publikę (nie widziałem żeby wcześniej to robiła, czyżby tak polska publika ją tak nakręciła?:) ), wszyscy szaleją, skaczą, krzyczą ekstatycznie „collosus”. ciary na plecach po raz drugi. ja już jestem wyjechany – prawie dwie godziny ruchu bez przerwy, przy zupełnie dla mnie nowych doznaniach. tak, z całą pewnością poniosło mnie na tym koncercie, z całą pewnością nie miałem ani odrobiny dystansu do tego co się dzieje na scenie i dookoła mnie, co mam nadzieję widać po tych kilkunastu zdaniach powyżej. myślę że długo będę musiał czekać na coś porównywalnego. chyba tylko bauahus mógłby dać mi jeszcze więcej, ale raczej nie liczę na to żeby panowie murphy (cóż za zbieg okoliczności 🙂 ), ash i bracia haskinsowie zdecydowali się na jeszcze jeden reunion.























        z bardziej obiektywnych spraw – nagłośnienie koncertu mogę uznać za ideał. nie za głośno, bardzo selektywnie, praktycznie wszystkie instrumenty były świetnie słyszalne, żaden szczegół nie chował się za ścianą dźwięku – brawo dla realizatorów! następne brawa należą się członkom zespołu – pełen profesjonalizm połączony z nienaganną techniką, radością grania i drobnymi wygłupami (jak zwykle stevens w tym przoduje) – taka mieszanka jest warunkiem koniecznym do tego żeby mrs murphy pokazała w pełni swoje pazury i jaja – a te drugie ma większe niż wszyscy zbuntowani polscy wokaliści razem wzięci ;))). szaleństwo i dystans do samego siebie, kobiecość i jaja, wdzięk a zarazem trochę pokraczności – za te paradoksy kocham „sceniczną” roisin.


gratulacje należą się również organizatorowi – bardzo przemyślany dobór miejsca – muzyka moloko świetnie sprawdza się w plenerowych klimatach. ochrona profesjonalna, może zaplecze sanitarne (brak wody) i gastronomiczne (brak piwa) powinno być lepiej zaplanowane, ale w sumie to drobne szczegóły. w każdym razie większa ilość tak przygotowanych imprez powinna dać pozytywne rezultaty. może to ta unia europejska? ;)))


        128 pln za koncert? nie żałuję ani jednej złotówki jaką wydałem. mało tego – po tym co zobaczyłem wczoraj, mógłbym zapłacić dwa razy tyle. najważniejsze jest to że dostałem to czego oczekiwałem, a nawet znacznie więcej. czekam na następny koncert moloko – może już niedługo na którymś z letnich festiwali? 🙂

utwory:

familiar feeling

i want you

absent minded friends

day for night

come on

fun for me

where is the what if the what is in why

cannot contain this

pure pleasure seeker

the time is now

statues

100%

forever more

sing it back

bisy:

being is bewildering

blow by blow

caught in a whisper

indigo

skład zespołu:

roisin murphy – vocals

mark brydon – bass

eddie stevens – hammonds & keyboards

phil peskett – keyboards & glockenspiel

david cooke – guitar

dave derose – drums

moloko w serwisie:

statues – recenzja







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy