Wpisz i kliknij enter

Martin Tetreault & Ignaz Schick – 13.02.2006, Poznań

Kolejny raz artyści naprawdę światowego formatu zagościli w Starym Browarze. Tym razem, po występie na Transmediale i krótkiej trasie po Niemczech, w Poznaniu pojawili się Ignaz Schick i Martin Tetreault. Obydwoje reprezentują nurt improwizacji nazywany gramofonizmem – jest to granie na adapterach, rzadko jednak przy pomocy płyt. Częściej używa się jego poszczególnych części i dźwięków, jakie wydają po odpowiednim nagłośnieniu.     Kolejny raz artyści naprawdę światowego formatu zagościli w Starym Browarze. Tym razem, po występie na Transmediale i krótkiej trasie po Niemczech, w Poznaniu pojawili się Ignaz Schick i Martin Tetreault. Obydwoje reprezentują nurt improwizacji nazywany gramofonizmem – jest to granie na adapterach, rzadko jednak przy pomocy płyt. Częściej używa się jego poszczególnych części i dźwięków, jakie wydają po odpowiednim nagłośnieniu. Szczerze mówiąc to jestem pod ogromnym wrażeniem koncertu – o wyważonej relacji nie ma mowy. Ale bez sensu byłoby czekać aż ochłonę z emocji – artyści wysłali w publiczność taką ilość energii, że jeszcze długo będę nosił w sobie wrażenia z ich występu.

    Działo się bardzo dużo, ale był to chaos kontrolowany. To właśnie spodobało mi się najbardziej – otwartość na przypadek, odwaga w przyjmowaniu tego, co niespodziewane.























Na tym właśnie powinna polegać improwizacja. Na wyrażaniu siebie z niezachwianą konsekwencją. A także na samoistnym zgraniu, które umacnia się podczas rozwoju koncertu. I ten warunek był spełniony, artyści prawie w ogóle na siebie nie patrzyli, nie odzywali się do siebie, a ich gra była naprawdę wspólna, zjednoczona. Rozumieli się w lot – językiem jaki wybrali by wyrażać siebie były dźwięki.

    Przy tym zachowywali odrębność swoich charakterów. Schick (wyposażony w dwa profesjonalne adaptery) był bardziej takim rozrabiaką, rzucał małe papierki, metalowe krążki na talerz gramofonu, nakładał na niego plastikowe tabliczki, gwałtownie poruszał ramieniem z igłą, ostro szczotkował jego powierzchnie, obstukiwał obudowę. Tetreault jakby bardziej skupiony, coś ala mały majsterkowicz – na swoim jednym prymitywnym gramofonie wyżywał się drapiąc go zapamiętale igłami, którymi zakończone były ruchome ramiona (co zapewniało mu swobodę ruchu), używał też mikrofonów kontaktowych, do których przykładał rozmaite niezidentyfikowane przedmioty.

    Nie wiem, czy jest sens wymieniać dalej czynności, jakie stosowali artyści by rozszerzyć spektrum dźwięków wydobywanych ze swoich maszyn. Kto nie widział (i jednocześnie nie słyszał efektu), ten nie zrozumie ich siły.























Aspekt wizualny był ważny, niektóre czynności były wręcz śmieszne, ale w niewymuszony sposób, nie było żadnego mrugania oczkiem do odbiorcy, że teraz będzie żart i należy się zaśmiać. Działania miały posmak parateatralny, niektóre przeradzały się w rozbudowane gesty albo cała ich serię, cały koncert przypominał trochę performance. Była w tym moc – ta moc dziania się, kontaktu pozawerbalnego między muzykami i nadawania komunikatu do publiczności. Tego, że oni robią coś teraz, a ja to odbieram. Mogę i chcę.

    Duża ilość czynności powodowała olbrzymią ilość dźwięków. I co znów świadczy o geniuszu tych improwizatorów – w tym natłoku wszystko czytelne, przejrzyste. Nawet jeśli nie zrozumiałe od razu, to dzięki rozwojowi wszystko układało się w idealnym (nie)porządku. Postaram się wymienić niektóre z zapamiętanych odgłosów: dużo fabryki – pas transmisyjny, mielenie, spalanie, przetapianie, miażdżenie, piece, młoty, dźwigi.























Oprócz tego: lotnisko w oddali, zatłoczone przejście podziemne na dworcu pkp, bicie serca, człowiek spadający w otchłań jeziora znajdującego się na dnie jaskini, jego ciało uderzające o dno tego jeziora, tętno, szum 3 źdźbeł trawy, kornik w belce, ścieranie na proch rogu kozła, oddech kamienia, zawiązywanie paczki z szarego papieru parciany sznurem. Pisk jelita cienkiego, szuranie gwoździem po blasze, oddech noworodka . Skrecze, jazzowa piosenka, świst powietrza.

    No i co? Napisałem na czym grali, co robili, a także – co słyszałem. No, jeszcze nie napisałem, że ich występ podzielił się w sposób naturalny (przez 3 wyciszenia) na 4 części i że trwał poniżej godziny. Ale, czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Czy cokolwiek istotnego przekazałem na temat tego koncertu? Jeśli nie, jeśli czytelniku nie zadowala Cię ta relacja – to przepraszam.

    Ale nie to jest w tej chwili najważniejsze. Ja naprawdę w głowie ciągle mam co innego…Mianowicie: jeśli takie coś [koncert? występ? a może po prostu – spotkanie], jak to coś dzisiejszego, co stało się w Browarze dzięki przyjazdowi Schicka i Tetreault, może się wydarzyć [podkreślam – stać się, odbyć, zaistnieć], to warto pójść na 100 nieudanych, a co tam 100, może być i 1000 nieudanych koncertów – by raz przeżyć [podkreślam] coś takiego.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
3 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
3um
3um
18 lat temu

link faktycznie wart uwagi, zwlaszcza pierwsza czesc setu, druga jakas mniej wciagajaca.a inne rzeczy z napalm jazz?

nierobisz
nierobisz
18 lat temu

chodzilo mi oczywiscie o to, ze tetrault nie ustepuje schicka ani na krok

nierobisz
nierobisz
18 lat temu

niestety nie dane mi bylo widziec tego wystepu; ale wystep shicka na zeszlorocznym alt + f4 byl jednym z najlepszych setow w stylu free improv na adaptery i analogowy mikser, jaki w zyciu widzialem, o czym zreszta juz na tym portalu pisalem; natomaist shick, jak mozna sie przekonac chocby tutaj http://www.archive.org/details/nj04 – nie ustepuje mu ani na krok; to jest niewatpliwie pierwsza liga, a set, ktory wisi pod podanym adresem jest chyba obok wydanego przez rodzimy simlog setu shaefera z krakowskiego bunkra sztuki jednym z najciekawszych kawalkow analogowego noise u, jakie dany bylo mi slyszec; takze wierze na slowo, ze bylo – jak napisano – i z calego serca raz jeszcze rekomenduje podany link

Polecamy