Martina Topley, do której na dobre przylgnęła etykietka byłej połowicy Trickyego, po raz kolejny spróbowała nagrać coś na własny rachunek. Tym razem udało się uniknąć nudnawego smęcenia wypełniającego po brzegi poprzedni album. Za wcześnie jednak na peany: smęcenie pozostało, tyle, że w przekonywująco subtelnym wydaniu, muskającym jako to piórko wylatujące z poprutej poduszki. Doprawdy uroczy widok, ale trochę szkoda, że trzeba będzie wymienić ulubioną bieliznę pościelową.
Martina Topley-Bird – „Cares”
Muszę jednak oddać Martinie, że jak nikt inny ukrywa swoje wokalne niedostatki. Tak zmysłowo je przesterowuje, żem niemal gotowa pomyśleć, że tak właśnie ta płyta powinna brzmieć – cichutko i jakby skrajnie podtopiona w mamroczących chórkach. Broniłam się jak mogłam, ale parę kawałków pałęta się po mojej empetrójce od tygodni i nic nie wskazuje na to, by miały się stamtąd ruszyć. Chociażby „Carnes”, niby nic takiego – utwór przesycony klimatem lat 60-tych, opatrzony łagodną grą klawiszy. Tak naiwny i głupiutki, a jednak z łatwością nabieram się na tę watę cukrową, na tego lukrowanego baranka. Co gorsza, brnę uparcie karmelową ścieżką i ani myślę opierać się „Baby Blue”, skleconemu z rozluźniających dzwonków, z gitarowym, choć spiłowanym na krótko pazurem.
Już zupełnie poddaję się przy „Valentine”, wyeksploatowanym do granic przyzwoitości przeboju radiowym. Zaiskrzyło także między nami i jestem zgubiona za sprawą niekłamanej melodyjności i ujmującego wokalnego matu Martiny.
Martina Topley-Bird – „Baby Blue”
„Blue God” to gładź, żaden wertep. Nic ponad gładki wafel przełożony retromasą i obficie polany gęstym syropem miarowej perkusji, osypany gdzieniegdzie pudrową elektroniką. Zmysłowa mistrzyni kamuflażu czyni z tej pozornie mdławej mieszaniny lekkostrawną ucztę skomponowaną ze słodkich deserów i kilku barwnych przystawek, pozbawioną jednak piorunującego dania głównego.
2008
Ale słodko się zrobiło:)