Wpisz i kliknij enter

Michael Schumacher – Festiwal Malta 2007

Organizatorzy jakby asekurowali się opatrując trzy spotkania polskich improwizatorów z tancerzem Michaelem Schumacherem hasłem „Randka w ciemno”. Po tych trzech wieczorach można uznać, że niepotrzebnie – wszystkie improwizacje były ciekawe, zwykle iskrzyło, czasem nawet bardzo. Organizatorzy jakby asekurowali się opatrując trzy spotkania polskich improwizatorów z tancerzem Michaelem Schumacherem hasłem „Randka w ciemno”. Po tych trzech wieczorach można uznać, że niepotrzebnie – wszystkie improwizacje były ciekawe, zwykle iskrzyło, czasem nawet bardzo.

W poniedziałek tancerz wystąpił z Dominikiem Strycharskim (z Rh+) w Studio – dużej sali, gdzie zwykle odbywają się projekcje filmów i spektakle teatru tańca. Rozkład publiczność – artyści został odwrócony – stelaż, gdzie zwykle są krzesła, był pusty, stał tam tylko gotowy do gry Strycharski. Przed tym stelażem jeszcze trochę miejsca, z którego potem korzystał Schumacher, dalej krzesła. Być może nie jest to fakt powszechnie znany, więc warto to napisać – Strycharski używa głosu i efektów. Podczas próby dźwięku przed występem usłyszałem z oddali coś, co brzmiało jak cover „Come to Daddy”. W czasie improwizacji artysta używał przede wszystkim beatboxu, często też efektów dźwiękonaśladowczych, które ilustrowały ruchy Schumachera i nadawały im „robociego”, mechanicznego charakteru. To było fajne, ale Polak używał tego pomysłu zbyt często, kiedy więc wrócił do niego pod koniec występu, nie był w stanie zrobić już żadnego wrażenia. Ten wieczór, podobnie jak następne, prezentował różne rodzaje mocy dźwięku, jego siły sprawczej, czy też szerzej – jego fizyczności. Jedną z pierwszych sekwencji było gonienie dźwiękiem, namierzanie, które przeszło w układ myśliwy-zwierzyna, gdzie Strycharski wysyłał w kierunku Schumachera (ten w dodatku miał usta zaklejone taśmą) dźwiękowe naboje.

Tancerz okazał się pomysłowym improwizatorem, w czasie jednego z epizodów znalazł się w pobliżu partnera i zapytał „jak zarabiasz na życie”, tym jednym ruchem rozciął więzy występu przenosząc sytuację w inny rejon. Schumacher wchodził pod stelaż, w którym się gubił, był skrępowany. Polak pewnie stał na deskach i wysyłał dźwięki – był wyżej, panował. Jednym z najlepszych momentów był ten, w którym będący w uwięzieniu tancerz wystawił ręce złożone jak do modlitwy – dla mnie przywołało to od razu różnego rodzaju wojny religijne. Wspólny występ tej pary był intrygujący, choć moim zdaniem rozpadał się na epizody, którym brakowało spójności. Jeśli chodzi o samą warstwę muzyczną, to Strycharski zaproponował raczej różne elementy (beatbox, pomruki, anielskie zaśpiewy), z których nie zrodziła się jakaś bardziej złożona forma (jedynie dwa razy nakładał kilka warstw na siebie).

Następnego dnia randkowiczem był Mikołaj Trzaska, panowie spotkali się w Suszni – niewielkim, ale wysokim pomieszczeniu, które od pierwszych, szurających kroków Polaka okazało się być bardzo akustyczne (każdy gest-dźwięk mógł mieć znaczenie). Gdy muzyk wydobył kilka fraz z klarnetu basowego, Schumacher zaczął się ruszać. Tego wieczora wiele było kontaktu bezpośredniego, ze względu na specyfikę miejsca – stojąca pod ścianami publiczność utworzyła nieduży krąg, w którym znajdowali się artyści. Schumacher od początku uchwycił fakturowe jakości gry Trzaski i ilustrował je. Często stał w miejscu lub niepewnie poruszał stopami jakby znajdował się na jakimś skrawku i próbował się utrzymać, wyginał plecy, kark i ręce oddając wstęgi klarnetowych fraz. Było też (jak poprzedniego dnia) kilka momentów w stylu „tańcz, jak ci zagram”, w których Schumacher ulegał z urokiem, był dźwiękowy strzał – jeden, ale w plecy. Po jakimś czasie Polak zdecydował się ruszyć na antresolę – muzyka znów przez chwilę górowała, Schumacher grał zagubienie wypatrując partnera. Trzaska wykorzystał muzycznie również odgłos zamykanych drzwi, z którego uczynił na chwilę „refren” swojego grania.

Po chwili drugi z improwizatorów był na antresoli, rozpoczęła się szaleńcza gonitwa rodem z komedii slapstickowych (a Trzaska nie przestawał grać). U góry było jeszcze mniej miejsca – Schumacher wyginał się na barierkach, padał na podłogę, przesuwał wzdłuż ściany. Trzaska grał swoje, a gdy przeszedł do ekstatycznego, free-jazzowego lotu, tancerz wziął na siebie energię tej muzyki. Interesujące, że nie odczytał jej jako unoszącej, ale jako ciężar. Było to dość dramatyczne, zwłaszcza, że mogłem obserwować to z bliska – Schumacher wciskał się w przeźroczystą podłogę tuż nade mną. Inny moment na antresoli – na poły jak gag filmowy, ale z drugiej strony przejmujący: było tam dwoje drzwi – przez jedne artyści weszli, przy drugich znajdowali się, gdy Trzaska (teraz na saksofonie) uderzał dźwiękiem w partnera. Ten chciał salwować się ucieczką, ale gdy pociągnął za klamkę – drzwi okazały się zamknięte. Bardzo intensywny występ, o wysokim stopniu porozumienia, który kazał pomyśleć o tym, że energia dźwięku może być różnie odczytywana, może powodować rozmaite reakcje.

Ostatnia randka to trójkąt – Schumacher i Bracia Oleś w przestrzeni holu nowej części Starego Browaru. Gdy już zająłem miejsce, rozejrzałem się wokół i zorientowałem, jak trudną do opanowania przestrzeń dostali tego wieczora artyści. Wokół kawiarnie, kafeterie, restauracyjki i co jeszcze chcecie, przestrzeń zupełnie otwarta (występ niebiletowany), z ludźmi przechodzącymi ludźmi, którzy przyszli po prostu na zakupy. Na środku mozaiki – szachownicy ustawiona perkusja, a na kilku innych polach małe instrumenty perkusyjne, gdzieś jeszcze stojak z talerzami. Improwizatorzy odgrywali zagubienie w tej w pewien sposób przytłaczającej przestrzeni, cała trójka sporo poruszała się po szachownicy (Marcin Oleś czasem dawał się wybić z planszy) poszukując się nawzajem, nawet błądząc. Nie można było być pewnym jak dany dźwięk – zagranie dotrze do partnera, może ledwie go usłyszy. Dlatego też nie wszystkie gesty trafiały, niektóre były nieśmiały próbami, jakby nawoływaniami. W ciągu dwóch poprzednich wieczorów Schumacher często leżał, padał, tym razem często podskakiwał, unosił się. Duża w tym zasługa dźwięków Braci Oleś – lekkich (smyczkowane talerze), drobnych, rozedrganych, trzepoczących, choć parę razy muzycy zagrali jak na jazzową sekcję przystało.

Jeden z lepszych pomysłów tancerza tego wieczora – założył na głowę dzwoneczki nawleczone na sznurek, które można przywiązać np. na nogę. Zrobił minę, dzięki której stał się dla mnie uosobieniem bożka Pana, następnie odtańczył krótki, bachiczny taniec. Ciekawa była też końcówka – Bracia grają dość blisko siebie, są „wczuci”, a Schumacher powoli zakłada skarpetki, buty, po czym wybiega na zewnątrz by powrócić i stanąć wśród publiczności. Zupełnie jakby muzycy zawiesili się, zapadli w swoje granie i nie dostrzegli, że ich partner już na nich nie reaguje. Myślę, że tej trójce udało się znaleźć swoje miejsce w przestrzeni, chyba dzięki temu, że nie starali się jej okiełznać, ale pokazać pewne zależności.

Mniejsza o to, która z improwizacji była „najlepsza”, ważne, że wszystkie trzy przyniosły sporą dawkę interakcji, przenikania się dwóch dziedzin sztuki i skłoniły do rozmyślań na ciekawe tematy, podając, czasem ulotne, spostrzeżenia. Jednocześnie były to najbardziej udane przedsięwzięcia z udziałem muzyki, na jakich byłem dotychczas podczas tegorocznego festiwalu teatralnego Malta.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy