Wpisz i kliknij enter

Porcupine Tree – 15 IV Kraków – relacja

15 kwietnia 2005 był jak do tej pory jednym z najbardziej magicznych dni w moim życiu. Nie tylko dlatego, że jadąc na koncert widziałem na Śląslu tonące w słońcu tory jak z wkładki do albumu „In Absentia”; nie tylko dlatego, że na trasie pomiędzy Wrocławiem i Krakowem rozciągały się ciche lasy jakby wyjęte z grafik towarzyszących „Deadwing”; nie tylko dlatego, że niemalże można było zobaczyć Łazarza spacerującego pomiędzy drzewami, w porannym ciepłym słońcu… I ludzie nie byli tacy jak zwykle, zdawali się trwać w jakimś zawieszeniu.         15 kwietnia 2005 był jak do tej pory jednym z najbardziej magicznych dni w moim życiu. Nie tylko dlatego, że jadąc na koncert widziałem na Śląslu tonące w słońcu tory jak z wkładki do albumu „In Absentia”; nie tylko dlatego, że na trasie pomiędzy Wrocławiem i Krakowem rozciągały się ciche lasy jakby wyjęte z grafik towarzyszących „Deadwing”; nie tylko dlatego, że niemalże można było zobaczyć Łazarza spacerującego pomiędzy drzewami, w porannym ciepłym słońcu… I ludzie nie byli tacy jak zwykle, zdawali się trwać w jakimś zawieszeniu. Chłopak samotnie siedzący na skraju wzgórza przy drodze w Katowicach; ja sam zadzierający po raz n-ty głowę w kościele Mariackim, żeby nacieszyć oczy potężnymi sklepieniami; fanka czekająca przed wejściem do Hali Wisły w fioletowych włosach i fioletowej bluzce… Nawet Kraków zatrzymał się na chwilę. Stał się jeziorem. A my wszyscy zebrani w wyczekiwaniu obserwowaliśmy cień stojącej nad wodą dziewczyny. Jak na fantastycznej okładce nowego albumu Porcupine Tree, „Deadwing”, jak w tekście utworu „Arriving somewhere but not here”. Zdawało się, że dotkniemy osobiście muzycznego cudu, że doświadczymy czegoś niepowtarzalnego. Tak też się stało- przynajmniej jeśli chodzi o mnie, nigdy nie spodziewałem się tak wspaniałego koncertu!























        Zaraz po 19:00 obsługa zaczęła wpuszczać fanów do oświetlonej, obstawionej w hallu firmowymi stoiskami Hali Wisły. Podarli i pognietli nam wydrukowane na papierze kredowym bilety Rock Serwisu, pozwolili wycisnąć ostatnią kroplę finansowego soku przy tekturowych pudełkach ciasno oplatających wspaniałe albumy No-Man, Anathemy i oczywiście Porcupine Tree. Po wejściu na salę miód wylał mi się na serce- na scenie ustawiono już prawie cały sprzęt, na środku, zaraz obok zestawu perkusisty Gavina Harrisona zawieszono ekran na którym wyświetlano podczas koncertu wizualizacje do muzyki. Już teraz pokazywano zdjęcia z sesji do „Deadwing” oraz prace grafika i reżysera Lasse Hoile ilustrujące ten niezwykły album. Fantastyczne wrażenia na początek gotowe. Razem z żeńską ekipą zająłem wygodne miejsca na trybunach, chłonąc powoli wrzawę i gorącą atmosferę panującą wśród zgromadzonej publiczności. O średniej wieku pisał nie będę, wspomnę jedynie, że sentymentalne brawa należą się dla starszego dystyngowanego pana, który mocno zaciskając w dłoni bilet rzucił z uśmiechem w stronę naszej paczki tekst: „Muzyka łączy pokolenia!”. Miał rację. Tego wieczora muzyka połączyła wszystko i wszystkich.

        Grubo po ósmej wieczorem zgasły światła i na scenie pojawił się support, metalowy zespół Anathema. Metalowy tylko z nazwy dawno wykonywanego gatunku, od kilku już dobrych lat muzycy Ci łagodzą bowiem konsekwentnie brzmienie swoich płyt, dodając mnóstwo pięknych fragmentów balladowych, subtelnej elektroniki, przeróżnych efektów i przede wszystkim niezwykle poruszającej emocjonalnie atmosfery. Postawili poprzeczkę bardzo wysoko. Po tym jednak, co na scenie stało się później mogę stwierdzić, że Porki nawet jej nie zauważyli patrząc z bardzo, bardzo wysoka.























        Na sam początek intro puszczone z taśmy i tajemnicze obrazy pojawiające się na ekranie. Dziwne postaci, korytarze i puste sale, aż do momentu kiedy na scenę wchodzą muzycy Porcupine Tree. Richard Barbieri za swoimi imponującymi segmentami instrumentów klawiszowych rozpoczyna tytułowy utwór z ostatniego albumu, napędza ciszę pulsującym elektronicznym dźwiękiem i przekształca ją w rwący potok by po chwili weszli za nim basista Colin Edwin, perkusista Gavin Harrison, towarzyszący zespołowi na trasach gitarzysta i wokalista John Wesley oraz mistrz wieczoru, z gitarą w ręku i poematami w ustach, Steven Wilson. Wspaniałe wykonanie pierwszego utworu, szalejaca i pulsująca sekcja rytmiczna, elektroniczne tła Richarda i tajemnicza opowieść zawarta w słowach przyodziane w doskonałe projekcje multimedialne zrobiły swoje. Zobaczyliśmy stary dom na końcu miasta, czarne oczy kobiety, plamy świateł i potok cieni- wszystko prosto zza pleców muzyków trafiło do naszych umysłów wraz z dźwiękami tworząc najprawdziwsze doświadczenie synestezji, nasze zmysły połączyły się. I pozostało tak już do końca.

        Po solidnej prezentacji utworów z „Deadwing” (doskonałe „Halo” odśpiewane przez całą publiczność i rozmarzony Lazarus” to tylko część tych numerów) zespół sięgnął do swojej przeszłości, również tej bardzo odległej. Wspaniałe wykonania utworów „Smart Kid” z albumu „Stupid Dream” oraz „Hatesong” z „Lightbulb Sun” potwierdziły, że Porcupine Tree nadal świetnie czuje się w formie zespołu prezentującego muzykę o łagodnym charakterze, czerpiącą z elektroniki i klasycznego rocka (również z progresji) oraz popu. Wspaniałe popisy instrumentalne, mistrzostwo kompozycji i zapierające dech w piersi harmonie wokalne (Steven Wilson jest fanem Abby i The Beach Boys) wprawily wszystkich we wspaniały nastrój obcowania z niezwykłą sztuką twarzą w twarz.























        Momentem kulminacyjnym koncertu, chwilą w której narastające ciśnienie znalazło swoje dźwiękowe ujście było wykonanie dwóch najstarszych tego wieczora utworów- „Fadeaway” i „Burning Sky” z albumu „Up The Downstair” wydanego przez Porcupine Tree w roku 1993. Wtedy to Steven Wilson nagrywał płyty pod tym szyldem praktycznie sam, mimo wszystko jednak zespół świetnie poradził sobie z przearanżowaniem muzyki, elektroniczne beaty zostały zastąpione przez monumentalną pracę basisty i perkusisty, dźwiękowe tła zyskały niespotykaną dotąd świeżość dzięki twórczej inwencji Richarda. „Fadeaway” (mój ukochany utwór z repertuaru grupy) został zaśpiewany przez Johna Wesleya, w sposób łagodny, jego głos unosił się gdzieś wysoko, a ja odpłynąłem, poszybowałem razem z nim. Na ekranie film prezentujący podróż przez wielkie miasto nocą. Ulice, kolejne światła i cienie, niesamocie kameralny nastrój.

        W tym momencie koncertu łzy szczęścia stanęły mi w oczach już na poważnie, zostały jednak już po chwili osuszone przez brawurowo zagrany „Burning Sky”- numer jakiego Porcupine Tree mogą pozazdrościć muzycy Pink Floyd. Przestrzenny, rozpędzony i niezwykle malowniczy, oprócz kolejnych świetnych wizualizacji okraszony pulsującą grą świateł i gorącą owacją publiczności.























        Na koniec powrót do poprzedniego albumu- w atmosferze końca wyjątkowego wieczoru, poprzetykane starszymi utworami „Even Less” i „Shesmovedon”, zespół zagrał poruszające swą siłą „Blackest Eyes” oraz „Trains”, podczas którego Stevenowi zerwała się struna w gitarze. Brawa i chwila wyczekiwania wystarczyły aby cała Hala klaszcząc w dłonie odśpiewała jeden z najdziwniejszych i najgłębszych tekstów jakie napisał wykonawca muzyki rockowej. Przy ostatnich dźwiękach serce biło mi niesamowicie, kiedy razem ze wszystkimi wstałem na koniec by bić brawo muzykom, zrozumiałem, że każdy z nas był uczestnikiem czegoś wyjątkowego. A gęste, uśpione mgły ponad drzewami, tuż obok ciemnej autostrady w drodze powrotnej zdawały się mówić to samo.








Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy