Wpisz i kliknij enter

Rune Grammofon – przewodnik część druga

Trębacz Arve Henriksen poza udzielaniem się w genialnym kwartecie i folkowych projektach działa również solowo. Świadectwem tego są dwie wydane dla RG płyty – „Sakuteiki” i „Chiaroscuro”. W tym przypadku warto zacząć od wytłumaczenia tytułów, gdyż mówią one bardzo wiele o zawartości i stylistyce nagrań. Sakuteiki to japoński termin oznaczający sztukę i reguły projektowania ogrodów. Drugi termin pochodzi z włoskiego i
oznacza światłocień. A więc pewne reguły narzucone, ale w jakże dobrym celu – jakości wrażenia estetycznego. [Pierwsza część przewodnika znajduje się tutaj]

Zapracowani panowie z Supersilent

        Trębacz Arve Henriksen poza udzielaniem się w genialnym kwartecie i folkowych projektach działa również solowo. Świadectwem tego są dwie wydane dla RG płyty – „Sakuteiki” i „Chiaroscuro”. W tym przypadku warto zacząć od wytłumaczenia tytułów, gdyż mówią one bardzo wiele o zawartości i stylistyce nagrań.























Sakuteiki to japoński termin oznaczający sztukę i reguły projektowania ogrodów. Drugi termin pochodzi z włoskiego i oznacza światłocień. A więc pewne reguły narzucone, ale w jakże dobrym celu – jakości wrażenia estetycznego. A z drugiej strony rola światła, które sprawia, że wszystko zmienia się z minuty na minutę, pozwala na ciągłe odkrycia, nowe doznania. I takie są właśnie te płyty – spokojne, wyważone, nacechowane emocjami [nigdy tymi z przeceny, wymyślonymi na prędce], delikatne.

        Choć kompozycje są proste, to każde przesłuchanie jest okazją do odkrycia kolejnego ulubionego fragmentu. Jak w przechadzce po ogrodzie, o innej porze inna ścieżka będzie właśnie tą najpiękniejszą. Pierwsza z płyt jest nie tyle uboższa, co bardziej ascetyczna, jakby rustykalna w brzmieniu. Trafiają się też zabawy z nietypową artykulacją, na przykład skupienie się oddechu. Na drugim albumie Henriksen uzyskał większą płynność dźwięku, a to za sprawą zaproszenia do nagrania Jana Banga, który tworzy tło, rozmaite plamy. Do tego dochodzi oszczędna, nienachalna gra perkusisty. Wszystko stapia się w spokojny strumień, czasem niewiadomo, czy Henriksen jeszcze coś sobie nuci, czy już rozpoczyna kolejny temat na instrumencie. Jeśli czasem macie w głowie obrazy sortu: drewniany taras, ogród z trawnikiem, kilka drzew w oddali, promienie zachodzącego słońca przenikają przez liście, kładą się na trawie. Do tego wy, na tym tarasie, z kieliszkiem wina w ręku. Właśnie tu i teraz, by doświadczać tego nie/codziennego święta, to płyty Henriksena są właśnie soundtrackiem do takich zdarzeń.

        Innym projektem trębacza jest angielsko-norweski Food, w którego skład wchodzą jeszcze Iain Ballamy na saksofonie, Mats Eilertsen na basie i perkusista Thomas Stronen. Mają na koncie „Veggie” i „Last supper”, które zawierają filgranowy jazz. Bardzo atmosferyczny, skupiony na pojedynczych dźwiękach, perkusista gra oszczędnie, w większości na przeszkadzajkach. Najczęściej klimat budowany pieczołowicie nie zostaje ani rozładowany, ani przełamany. Czasem aż prosi się o jakiś odważny gest, albo niechby był i nieodważny, ale żeby był jakiś.























Choć ogólna wizja tej muzyki nie jawi mi się jako specjalnie atrakcyjna, to „Veggie” jest warte uwagi ze względu na dialogi
dwóch muzyków grających na instrumentach dętych. Helge Sten (w kwartecie producent i audio-virus) zanim powstało Supersilent miał już na koncie kilka solowych dokonań.

        W 1993 wyszło „Treetop Drive 1-3, Towboat”, a w 96 „Imaginary Songs from Tristan da Cunha”. Obie wydane w małych wytwórniach przez RG wznowione w 2004 w 4-płytowym boksie „Deathprod”. Na ten zestaw złożyły się też „Morals and Dogma” i „Reference Frequencies”. Z tych płyt szczególnie album z 93 roku zasługuje na uwagę. Sten zainteresowany dźwiękami niemuzycznmi, odpadami, brudami sfery audio często kładzie na te elementy nacisk w swej pracy. Ale na tym albumie Deatprod wykorzystuje fragmenty z kompozycji orkiestrowych, wspomaga go również skrzypek Hans Magnus Ryan. Efekty są doprawdy oszałamiające, wizja twórczości wg Stena jest powalająca. Przy czym wcale nie są to jakieś szarźe, tanie sztuczki, szokujące hałasy lub też ściany dźwięku. Muzyka jest mroczna, wzniosła. Z tego albumu emanuje spokój, oczywiście również smutek, ale…hmmm…czy spokój może być niepokający? Bo ja po wysłuchaniu tego materiału nie mogę się jakoś odnaleźć. Również dzieła z „Morals and Dogma” napawają jeśli nie strachem, to przynajmniej wybijają z rytmu codzienności. Choć jest jasne, że ta muzyka ma wpływać a nie tylko towarzyszyć, to nie ma się poczucia, że ona nas atakuje, wydaje się być wręcz naturalna. Dokładna, precyzyjna, choć nie wycyzelowana.

        Prace Stena w dużej mierze oparte na powtórzeniach i powolnych transformacjach parti materiału stawiają przy tym pytanie, czy muzyka [jakakolwiek twórczość] może panować nad czasem? Jak może go zakłócić, unieważnić? A może nawet zawrócić? A co może zrobić z nami [dać nam?], jeśli tylko otworzymy się na otchłań dźwięków, jeśli tylko damy jej czas zadziałać… Także z dziedziny tych otchłannych jest album z 96 roku, gdzie 4 krótkim kompozycjom na skrzypce, przetworzonym w estetyce lo-fi jest przeciwstawiony półgodzinny pejzaż. Ten kontrapunkt po prostu obezwładnia, rozkłada na czynniki pierwsze, słuchając go nie mamy nadziei, patrzymy tylko na niezmierzone obszary wyobraźni Deathproda i choć nie jest wcale a wcale miło, to chcemy jeszcze [czyli jednak szukamy kahtarsis?].

        Z cienia kolektywu wyłoniła się również postać klawiszowca – Stale Storlokkena, który wraz z perkusistą Food wpadł do studia na improwizowaną sesję i proszę państwa dali oni tam czadu. Po pierwsze – „Humcrush” posłuchać powinien każdy, bo takie rzeczy nie zdarzają się często.























Ale nie powinni się zrażać ci, którzy uważają klawisze za jakiegoś rodzaju pomocnik, wypełniacz, gdy zwykły zespół nie wie co zagrać, wtedy wrzuca parę kosmicznych świstów z klawiszy. Ja w takich kategoriach postrzegałem ten instrument, w dodatku bębniarz Food w tym zespole niczym mnie nie zaskoczył, szczerze mówiąc – mógłbym uwierzyć, że w tym zespole nikt na perkusji nie gra. Pomimo tego wszystkiego, czegoś na kształt uprzedzenia nawet, spróbowałem tego albumu. Czyli jednak opatrzność istnieje, gdyż mogłem skosztować najbardziej energetycznej, żywej muzyki od lat.

        Improwizowana muzyka zagrana z taką uwagą, a jednocześnie naturalnością, krążąca gdzieś w innym świecie a jednocześnie poruszająca się w sferze melodii miłej uchu. Mocne struktury rytmiczne, gęstość, wielopiętrowość, ale muzycy są tak pewni swego, że wpadają na chwilę do krainy prostszego rytmu. I nie ma w tym ani kpiny, ani tylko kryptocytatu. Jest czysta radość muzyki. Coś jakby Squarepusher, kiedy nie staje się swoją własną parodią, tylko na jazzująco. Albo jakby to była ta płyta, którą Ludzie powinni nagrać zamiast „Professioneller Klang”. Powala świeżością, rewiduje patrzenie na wsztystko, co się dotychczas poznało. Nie pamiętam już, kiedy przed końcem płyty byłem pewien, że chce jej posłuchać jeszcze raz [no bo właśnie – co boli – tylko 39 minut] tak, jak w przypadku „Humcrush” Maja Ratkje – w tym szaleństwie jest metoda.

        Poza działalnością solową Norweżka udziela się w kilku innych projektach. Rune Grammofon wydaje albumy żeńskiego kwartetu SPUNK – dotychczas trzy. „Det eneste jeg vet er at det ikke er en staevsuger”, „Filtered through friends” i „Den aeverste toppen pae; en blaemalt flaggstang”. Członkinie zespołu mają bogatą przeszłość, która zawiera w sobie zarówno występy w muzeach, muzykę do instalacji, muzykę filmową, improwizowaną jak i współczesną. I to właśnie nakreśla obszar zainteresowania zespołu – czyli wyjaśnia wiele, choć może nic? Środki wykorzystywane przez członkinie to wiolonczela, rożek francuski, trąbka, flety jak i theremin, elektronika, głos [Ratkje oczywiście], jednak mają one takie same znaczenie jak postprodukcja.























Na początek polecałbym pierwszą płytę [po polsku tytuł to mniej więcej „Jedyną rzeczą, którą wiem jest to, że to nie jest odkurzacz” – to też może wyjaśnić komuś wiele, ale innym pewnie tylko zaciemnić?]. Ten album to pięć kompozycji – od długości epickich do form nieco krótszych.

        Jest to muzyka pierwotna na erę cyfrową, SPUNK jakby odtwarza dla nas jakieś średniowieczne amatorskie muzykowanie, oddaje się żywiołowi dionizyjskiemu. Porusza się w bezpretonsjanalnej ludycznośći z pełną świadomośćią celu – porwać. Bo ta muzyka jest jak huragan, wir, wodopspad. Raz bliżej orgiastycznego rytuału, jakbyśmy zostali wciągnięci w orszak bachantek, raz na granicy ciszy, z lirycznymi melodiami. Amplitudzie w sferze audio wiernie towarzyszy rozmaitośc emocji, jakie muzyka oferuje – a wszystko dociera do głębi. Nie pozostawia obojętnym. Potem był album z remiksami m.in. Svalastog [członek Information], Phonophani, Upper Rooms, Lasse Marhaug [z Jazzkammera] Kim Hiorthy oraz dwóch przedstawicieli Jagi [Martin Horntveth, Andreas Mjaes]. W większości ciężka elektronika, w większości na poziomie – acz bez rewelacji. Kontynuację obrzędów nad materią dźwiękową stanowił ostatni jak narazie „Górny koniec niebiesko pomalowanego masztu”. Na tym albumie panie z anarchistyczną zadziornością zderzają się z tradycją.

        Wyciągają z niej co im wydaje się postrzebne, po czym dziergają na tym swoje wzory. Konsystencja albumu jest znów niekoniecznie zwarta, nie ma mowy o narracyjności, choć wątki rozwijają się logicznie. Mamy tutaj dużo brzdęków, drapnięć, szeptów, dużo czasu mają dźwięki by wybrzmieć. Wiele jest piosenek, tylko takich jakby pocharatanych, przeoranych. Pojawiają się zawadiackie melodie, które wywołują uśmiech. Ten jednak nie pozostaje na długo, nie dlatego by całość była koturnowa, poważna śmiertelnie, ale z powodu tego, że ma się świadomość tej siły która stoi za SPUNKiem, z którą one już nie tyle igrają – bo ją okiełznały. Teraz grają nią i z nią, wykorzystują ten olbrzymi zbiornik treści ze świadomością. Nie mówią, że będzie łatwo, od razu ostrzegają [obiecują?], że zrobią ci coś…słuchaczu – oddaj się pod władanie tych boginek. Odkryją przed tobą korzenie twojej wrażliwości.

        Przy okazji osoby Ratkje, poza RG wydała ona serię [razem ze wspominanym Marhaugiem] „Music for…”, kolejno shopping, loving, faking. Marhaug wraz z improwizującym gitarzystą i kompozytorem Johnem Hegre tworzy noisowy duet Jazzkammer. Dla RG wydali płytę „Timex”, po której nastąpił „Rolex” czyli kolekcja remiksów [w wykonaniu m.in. Merzbowa, Pity, Karkowskiego, Ratkje, Thurstona Moorea]. To nie koniec związków Ratkje i członka Jazzkammera, ostatnio współpracowali przy albumie „All men are pigs” [gameboy records]. Jest to płyta duetu Fe-Mail [Ratkje i Hild Sofie Tafjord czyli połowy SPUNKa]. Wszystkie wymienione płyty to szeroko rozumiany noise, improwizowany, gęsty, kolażowy, wykorzystująćy cutnpaste. Muzyka z poziomu Merzbowa, trudna i wymagająca, ale jeśli ktoś chciałby się zacząć wgryzać to powyższe tytuły [zwłaszcza ostatni] są dobrą wskazówką.

A teraz coś z zupełnie innej beczki

        Jeśli słowo ładny jeszcze nie jest skompromitowane, jeśli coś dla was znaczy, jeśli wierzycie, że prostota ma nadal coś do zaprezentowania, że ma szanse w naszych postpostpost czasach, to mam dla was dwie płyty, które utwierdzą was w tych przekonaniach. Pierwsza z nich to „Fabula” duńskiego tria Skyphone. Jest to muzyka w całości elektroniczna, co jest wciąż dla mnie trudne do pojęcia, gdyż cały czas myślałem o przenikaniu warstwy organicznej i tej nie naturalnej. Zespół tworzy przy użyciu komputerów, syntezatorów i samplerów muzykę delikatną, o fakturze dywanu. Filigranowe zdarzenia wyłaniają się powoli spod delikatnych pęknięć [jak nic kra na rzece wczesną wiosną], melodia to pojawia się, by zaraz zaniknąć. Trochę brzmień, jakby klawiszowych.























Siła prostoty. Podobne rzeczy możnaby rzec o trzecim [a pierwszym dla RG] albumie duetu Information pod tytułem „Biomekano”. Choć operują oni w innej poetyce, bardziej ambientalnej i o wiele chłodniejszej, to wrażenia są podobne. Wszystko spowite lodem i skute mgłą, czasem pojawi się jakiś wyraźniejszy rytm. Może trochę jak Aoki Takamasa, z tym że mniej usterkowania, brudów i szumów. Znów piękno małych gestów, bez niepotrzebnej spektakularności, melodia pojawi się z rzadka, jakby sama z siebie. Oba albumy to prawdziwe skarby dla poszukujących ukojenia.

Co jeszcze?

        Pozostaje ciągle kwestia zespołu Alog, jak dla mnie najbardziej przereklamowanego w stajni Rune. Mają na koncie już trzy płyty, znam je wszystkie, co nie sprawia, że mogę powiedzieć, że mam całościowy obraz. Bo nigdy nie mogłem się przemóc, żeby dobrnąć do końca którejś z nich. Wydaje mi się, że jest to przykład nieudanej syntezy zbyt wielu elementów, bity, skrzypnięcia, popsute melodie. Nadmiar czasem nie przeszkadza, jeśli wie się, jak chce się go uformować, rozplanować. Ale najgorzej, że brakuje właśnie choćby ogólnego pomysłu. W krótszych kawałkach pojawi się jeszcze jakaś iskierka, ale gdy chodzi o utrzymanie dramaturgii kompozycji robi się dramatycznie. Porażką jest dla mnie też „Oak or rock” Phonophani [członek Aloga] – nic nowego w materii muzyki usterkowanej, są zlepy, są ciągi, nie ma tylko szumów. Zamiast nich bleepy, bipy. Ale po co? Czemu mam wrażenie, że twórca sam niezbyt wiedział. Jest to jałowe i wtórne. Jedyny wart uwagi utwór to „Cloudberry” z Mają Ratkje. W klimacie smutne, choć nie przykre [nie oddziałujące na cokolwiek, na nerwy więc też nie] album porusza się w obszarze średniości, jakby z niespełnionymi aspiracjami, czegoś więcej, To jednak niemożliwe w przypadku braku pomysłu i odwagi.

        Ale na szczęście tego dziegciu jest w katalogu RG znikoma ilość. Bo jak tu się nie cieszyć, że Luigi Archetti i Bo Wigget kontynuują swoją wedrówkę bezdrożami kamerlistyki i improwizacji. „Low Tide Digitals II” jest utrzymane w tonacji ciemniejszej niż poprzedniczka, jest bardziej gęste, cięższe. Wciąż jednak emocjonalne i emocjonujące. Z najnowszych płyt norweskiej wytwórni trzeba też polecić „List of lights and buoys” projektu Susanna and the Magical Orchestra. Czyli wokalistki Susanny Wallumrod i Mortena Qvenild [klawisze, kiedyś w Jaga Jazzist], odpowiedzialnego też za aranże. Sussana delikatnym i mocnym zarazem głosem śpiewa swoje kompozycje, jak również Leonarda Bernsteina i Dolly Parton. Tematyka to miłość i przyległości, czyli liryzm, jednak bez naiwności. Tak samo w muzyce, gdzie wysmakowane instrumentalne kompozycje podszyte są subtelnym elektronicznym niepokojem. Czymś znowu [czyż to już nie nudne] zupełnie odrębnym i wyjątkowym jest „In The Kingdom Of Kitsch You Will Be A Monster” kwartetu Shining [połowa to byli członkowie Jagi]. Na swym albumie łączą ciężkie gitary, progresywnego rocka, hiphopowe bity i wykop sekcji dętej. Jest w tym bardzo fajny drive, energia, choć czasem zbyt wiele mrugania oczkiem. Nie do końca wiadomo, czy to już serio, czy jeszcze próba wszczepienia czegoś obcego dla zrobienia kawału. Ale to i tak dobrze, że młodość chce się wyszumieć w taki sposób. Efekt całościowy przekonuje.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy