Wpisz i kliknij enter

Rune Grammofon – przewodnik

Ponieważ ta niesamowita norweska wytwórnia jest w końcu w polskiej dystrybucji pomyślałem, że to dobra okazja, aby przybliżyć ludziom jej ofertę. Oto pierwsza część przewodnika.         Ponieważ ta niesamowita norweska wytwórnia jest w końcu w polskiej dystrybucji pomyślaem, że to dobra okazja, aby przybliżyć jej ofertę. Oto pierwsza część przewodnika:

Maja Ratkje (with Jazzkammer) – Voice

        Od tej płyty muszę zacząć, gdyż ona była początkiem mojej przygody z Rune Grammofon. Młoda norweska kompozytorka i wokalistka wspomagana czasem przez noiseowy duet Jazzkammer w 2002 stworzyła niesamowite dzieło. Jeśli chodzi o fakty, zawartość albumu zgodna z tytułem – głos na pierwszym planie. Głos przetwarzany, głos czysty, kolaże pisków, mlasków, ale też powalające przestrzennością wrzaski, wstęgi barw, strzępki słów. To podbarwione czasem ambientową, chłodną, elektroniką, która pełni rolę odnośnika względem głosu, obudowuje go. Czasem jednak uderza i odurza radykalnością, bywa i żrącą ścianą hałasu [„Trio”]























        Atmosfera raczej lodowata, ale fascynująca. Trudno oddać coś słowami, rzecz oczywiście z gatunku ekstremów, porywa i miażdży. Dla mnie jest to spotkanie z absolutem, doświadczenie transgresyjne. Użycie elektroniki i głosu w taki sposób, każe przewartościować pojęcia naturalności i nienaturalności, tego co ludzkie i tego, co sztuczne, wytworzone. Zaryzykuję porównanie, że „Voice” to płyta, jaką miała [mogła?] być „Medulla” Bjork.

        Jaką Bjork mogłaby stworzyć, gdyby naprawdę doszła do głębi, do szpiku, do sedna, a nie tylko o tym często-gęsto rozprawiała. Tu pora na dygresję z cyklu gdyby świat był sprawiedliwy: Otóż, gdyby świat był sprawiedliwy i na przykład recenzenci/dziennikarze muzyczni pisali o płytach naprawdę ciekawych, a nie tych, których ktoś im będzie łaskaw egzemplarz promo podrzucić, albo nie tych, o których wypada [przypomnijcie sobie, które opiniotwórcze czasopismo nie dało recenzji „Medulli”? a w każdej można było wyczytać to samo]…

        Wracając, gdyby o tych ciekawych chcieli informować, to świat dowiedziałby się o solówce Ratkje i nie dość, że kilku słuchaczy więcej usłyszałoby genialne dźwięki, to jescze Bjork nie musiałaby się męczyć…Ale świata jak wiadomo sprawiedliwy nie jest. Nie wiem, co jeszcze, gdyż chciałbym tą płytę zarekomendować z całego serca. Nie tylko tym, którzy mają dosyć katharsis skrojonych wedle prawideł konsumpcjonizmu, nie tylko tym, którzy nie boją się dojść na granicę [nie tylko muzyki, ale na przykład świadomości], nie tylko tym, którzy mają odwagę zderzyć się z demonem głosu Maji Ratkje. Więc, nie tylko tym – po prostu wszystkim.

Supersilent

        Jest to kwartet powstały ze spotkania jazzowego tria Veslefrekk [perkusja, klawisze, trąbka] z producentem Deathprodem [w zespole pełni rolę audio-virusa]. Zespół ma już na koncie 6 płyt, gra muzykę totalnie improwizowaną. Pierwszym ciosem był ponadtrzygodzinny box 1-3, wydany w 1998. Wydawca ukuł na jego potrzebę określenie deathjazzambientavantrock. Bardzo trafne, szczególnie death i jazz dobrze ze sobą korespondują. Po przesłuchaniu wszystkich albumów wymyśliłem zasadę, że im niższy numer, tym bardziej radykalne granie. Jedynka to podróż do dziewiątego kręgu piekła, w jedną stronę, all inclusive. Co jakiś czas obiecuję sobie, że jeszcze posłucham, ale nie mogę znaleźć w sobie tyle odwagi. Dwójka to kawalkady nierównych rytmów, kwaśnych ozdobników, przystępne bardziej, ale ciągle na granicy komunikowalności.























        Trójka zaczyna się wręcz przyjaźnie, perkusja daje smętny jazzowy rytm, w końcu trąbka ujawnia swoje walory [a trębacz – Arve Henriksen jest doprawdy wirtuozem]. w większej krasie niż tylko przez majączące gdzieś powidoki, strzępy [jak to było na 1 i 2]. Ten album jest ułożony w sposób taki, że pierwszy i drugi utwór mają poniżej 10 minut, natomiast dwa pozostałe powyżej 20. Kwałek drugi objawia coś wcześniej niespotykanego, równy rytm, nawet całkiem przystępny, jakby bujający, ale w trakcie trwania utworu z perkusją coś zaczyna się dziać. Jakby któs ją rozkręcał, piłował, pastwił się nad nią, jest jej coraz więcej w przestrzeni, fragmentaryzuje się. O dwóch pozostałych utworach możnaby powiedzieć, że nawet przyjmują pewną formę, skonstruowane są tak, że napięcie narasta, ale nie dochodzi do otwartego wybuchu. Bo jakkolwiek muzyka Supersilent choć improwizowana to przemyślana nie kieruje się zasadą linearności. Ona każe słuchaczowi zwrócić uwagę na wszystkie mikrozdarzenia po drodze, docenić zarówno je same w sobie, jak i w konfiguracji z innymi, i ich rolę w całości. Należy zwrócić uwagę na działalność Deathproda, który nadaje tej twórczości jej ciężar gatunkowy, przetwarza on zagrane przez pozostałych dźwięki w czasie rzeczywistym i dokłada też coś od siebie. Oczywiście nie należy zapominać o instrumentalistach, to oni są przecież głównymi nośnikami energii, Deathproda postrzegałbym jako katalizator.

        Kolejnym wydawnictwem jest 4, pozycja od której radziłbym zaczynać, jest względnie zrównoważona, prezentuje wiele odcieni, przy czym stając się bardziej klarowną nie gubi nic ze smaku i specyfiki grania zespołu i tutaj też można delektować się grą Henriksena w największym wymiarze. Następna płyta ta oczywiście 5, materiał został wybrany z 30 godzin nagrań koncertowych. Znajdziemy tu uspokojone oblicze zespołu, jak na nich to wręcz ambientowe krajobrazy. Choć trafią się też fragmenty grane wedle odkrytej przeze mnie przy okazji 3 formy. Pierwsze cztery albumy przyniosły zespołowi uznanie i ugruntowały jego pozycję, tak więc potem płyty ukazywały się już rzadziej, także ze względu na liczne projekty poboczne członków, jak i mnogość koncertów. Piątka jest 2001, natomiast ostatnia jak narazie 6 pochodzi z przed 2 lat. Muszę szczerze przyznać, że nie przekonała mnie do końca. Zespół chyba zmienia podejście do gry, rozumiem owo uspokojenie, wyciszenie, ale niestety tutaj wcześniejsze szaleństwo zostaje zastąpione patosem. Wzniosłe pochody klawiszy, które prowadzą donikąd, trąbka pierwszy raz gra tak długie frazy. W zasadzie to ona jest dla mnie bohaterką tej płyty, choć smutek ociera się czasem o sentymentalizm. Innym nowym elementem, który pokazuje ewolucję, jest rozrzedzenie struktury, to ważne wpuszczenie powietrza, gdyż dla niektórych we wcześniejszej twórczości, mogło być trochę zbyt klaustrofobicznie.























        Tutaj natomiast dźwięki mają czas wybrzmieć. Pozostaje pytanie: dojrzałość czy stetryczenie? Zasadniczą wadą szóstki dla mnie jest nadętość, gdyż tym razem, gdy elementy się spiętrzają to robi się tak nieznośnie wzniosło. Brakuje jakoś elementu przełamującego, jak czasem słucham tych kompozycji, to myślę, wręcz kibicuje muzykom, no chłopaki teraz, dajcie czadu. Ale nie tym razem, stępiły się ząbki i pazurki. Tymczasem na lato zapowiadana jest siódemka, która będzie zapisem dvd jednego z koncertów. Choć tak się zawiodłem, to ciągle kibicuje zespołowi i mam na nich ucho nastawione. W ramach przypomnienia: zacząć od 4 i ci którzy będą chcieli większego szaleństwa zjeżdzają w dół na piętra 1-3, a ci którym spodoba się atmosferyczność i narracyjność udają się w kierunku 5 oraz 6.

Arne Nordheim

        Obecnie 74-letni kompozytor norweski, ponoć kompozytorem zdecydował się zostać po usłyszeniu drugiej symfonii Mahlera, jednak dla fanów muzyki elektronicznej może być ważny ze względu na swoje zainteresowanie muzyką elektroniczną i konkretną. Rune Grammofon wydało dwa albumy z jego dokonaniami: Electric i Dodeka. Oba zawierają materiały nagrane w latach 70. w Studiu Eksperymentalnym Polskiego Radia [w tamtych czasach polskie studio było lepiej wyposażone niż w rodzimym kraju kompozytora] izdążyły się przez lata zakurzyć w jego archiwum. Potrzeba było dopiero Norwegów, ale nie…sądzę, że refleksja z cyklu a to Polska właśnie będzie zbędna. Najważniejsze jest, że owe materiały w końcu weszły do szerszego obiegu.

        Ciekwie zatrzymać się nad symbolicznym wymiarem wydania dzieł Nordheima przez RG. Electric jest drugą w ogóle [po 1-3 Supersilent] pozycją wypuszczoną przez tą wytwórnię, czy można to traktować jako swego rodzaju manifest, określenie spektrum zainteresowań [i możliwości]? Poniekąd pewnie tak, ale tylko wstępnie bo obecnie RG wydaje nie tylko muzykę elektroniczną. Na Electric składa się pięć długich kompozycji, zbudowanych kolażowo, również przy użyciu dźwięków konkretnych. Ale nie tylko, bo trafi się też fragment wiersza Baudelairea, polska pieśń ludowa, fragment biogramu kompozytora [audycja?].























        I jest to wszystko bardzo ciekawe, trochę tak, jakby autor prowadził nas za rękę przez rozmaite pokoje, połączone długimi korytarzami. Idziemy z opaską na oczach, trochę się domyślamy, tego co może się znajdować za odbieranymi dźwiękami. Trochę jakby ta opaska nam się zsuwa, więc podglądamy. Część opanowujemy świadomie, ale większośc oddziaływuje przez podświadomość. Podobnie jak Dodeka album ten emanuje surowosćią. Drugi album jest zbiorem krótkich form, nieprzekraczających 3 minut. Tu dźwięki są już tylko elektroniczne. I choć język tych wszystkich wczesnych elektronicznych eksperymentów wydaje się być ogólnie dość mocno skodyfikowany, Nordheim przemawia bardzo osobiście. Potrafi zaskoczyć niektórymi rozwiązaniami, ale przede wszystkim zastanawia bezpretensjonalnością i przemyśleniem kompozycji.

        Co jeszcze? Swoistym uzupełnieniem może być album Nordheim: Transformed autorstwa Biospeherea i Deathproda. Na tym wydawnictwie dwaj producenci korzystając z pojedynczych dźwięków z utworów norweskiego kompozytora snują własne wizje. Nie będzie to zaskoczenie dla obeznanych z twórczością Biosphere, choć chyba Deathprod dodaje całości nieco mroku. Utwory na tej płycie wydobywają z twórczości Nordheima element hipnotyzujący. W porównaniu z bazowym materiałem całość brzmi oczywiście trochę bardziej miękko [hi-techowo?], ale wcale nie mniej frapująco. Siła tego albumu tkwi w umiarze i spokoju. Zupełnie inaczej niż moc wydawnictwa Luggumt projektu ScorchTrio. Zespół składa się z cenionych norweskich improwizatorów: na gitarze Raoul Björkenheim, na kontrabasie Ingebrigt Haker Flaten i perkusista Paal Nilssen-Love. Serwują nam oni jazdę bez trzymanki, wielowymiarową, z mnóstwem zderzeń na każdym z poziomów. Śledzenie sćieżki każdego z instrumentów może być zadaniem karkołomnym [choć z pewnością ciekawym] ze względu na zgranie i współbrzmienie. Masywność równa walcowi, czasem wpadają w rejony hard-rocka, lecz z każdej opresji [która sami sobie uszykowali] wychodzą obronną ręką dzięki sile fantazji. Perkusista mógłby na chwilę trochę sobie odpuścić, ale poza tym najwyższa klasa.

        Ostatnia w tej części przewodnika płyta znów będzie dla odmiany. Low Tide Digitals to dzieło Luigiego Archettiego i Bo Wiggeta, rozpisane na gitarę [w większości akustyczną], wiolonczelę i elektroniką [niejako wywiedzioną z tych instrumentów]. Cudowny przykład zasady less is more, na tym albumie dźwięków jest tak mało, a dają one mnóstwo wrażeń. Elektronika jak już wspomniałem wydaje się pochodną, jest jakby kontynuacją wypowiedzi instrumentów. Niech będzie, że coś z ambientu, ale takiego rozbitego na drobne fragmenty, czule wypolerowanego i delikatnie złożonego spowrotem. Dryfująca, delikatna, ulotna. Jeśliby posiłkować się obrazami, to zdecydowanie las w okresie babiego lata. Muzyka pełna emocji, wymagająca skupienia, by nie uronić, żadnego niuansu, bo każdy to strata zbyt wielka. Chyba najlepiej słuchać w słuchawkach.

Czytaj część drugą – tutaj







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Inline Feedbacks
View all comments
faszoda
faszoda
18 lat temu

ojbardzobardzobardzo…no i deathjazzambientavantrock ojbardzobardzobardzo

Polecamy

3 pytania – Suwal

Kolejnym artystą, który odpowie na nasze 3 pytania jest Suwal, którego EP „Sygnał” ukazał się niedawno nakładem Flirtini/Asfalt Records.