Wpisz i kliknij enter

Summer Dream

Nieprzespane noce nie bolą tylko w paru przypadkach. Polskie lato trwa tak krótko, że szkoda czasu na zły dotyk jakiejś cięższej paranoi, lepiej więc zamienić przewracanie się z boku na bok w poszukiwaniu chłodnego kawałka prześcieradła na przesłuchanie paru płyt, które wzbogacą najlepszą porę roku o kilka muzycznych skojarzeń. Nieprzespane noce nie bolą tylko w paru przypadkach. Polskie lato trwa tak krótko, że szkoda czasu na zły dotyk jakiejś cięższej paranoi, lepiej więc zamienić przewracanie się z boku na bok w poszukiwaniu chłodnego kawałka prześcieradła na przesłuchanie paru płyt, które wzbogacą najlepszą porę roku o kilka muzycznych skojarzeń.

1. Fennesz – Laguna

Nietypowo wolną od efektów partię gitary Fennesz przeprowadza pieczołowicie przez niemal trzy minuty. Wilgotne i rozpalone przy całej swojej delikatności brzmienie wspiera jedynie siłą swego muzycznego manifestu, do którego nieustannie coś dopisuje już od momentu „Hotel Paral.lel”, nieomylnie ujmując olśnienie jakie odczuwa się słuchając „Endless Summer”: rzeczy skomplikowane, choć nie łatwe, mogą być przystępne, a realne piękno będzie świecić zawsze, niezależnie od ilości odhumanizowanych działań jakimi będzie chciało się je zignorować. Zdecydowane parcie na rozwój nie czyni z „Laguny” ani z zawierającej ją płyty „Venice” dzieł wymuszonych, a swoboda to spory element każdej letniej nocy.

2. Ścianka – Piosenka No 2

„Białe wakacje” pozostają moim ulubionym albumem Ścianki, być może dlatego, że to jedyna ich płyta, którą jestem w stanie przesłuchać od początku do końca bez irytacji. Trudno właściwie o drugą tak letnią całość jak ten album, ale „Piosenka No 2” i „Harfa traw” to zdecydowane highlighty, jako że koncentrują w sobie uroczy klimat prozy Fitzgeralda lub Capotea. Podobnie jak Truman umieszcza na wizytówce bohaterki „Śniadania u Tiffanyego” dopisek „w podróży”, tak Ścianka odsyła odbiorców w obojętnie jakim kierunku żeby szukali pozasemantycznych antonimów stagnacji.

Piosenka No 2

3. Shugo Tokumaru – Metrion

Trudno jednoznacznie orzec z czym mamy tu do czynienia: czy to folk z lekko IDMowym rytmem, czy może tak naprawdę wrażliwa ballada w dezorientującym dla zachodniego odbiorcy rozumieniu terminu. W każdym razie zostawmy szufladki genres, bo kawałek jest wypadkową tak wielu emocji, że dopiero po wielokrotnym przesłuchaniu wyłania się z tego chybotliwa klarowność. Trudno chyba o takie piosenki – dalekie od depresyjności, ale jednak absolutnie nocne. Shugo robi takie rzeczy na okrągło (vide całe „Night Piece” i „L.S.T”): białe psy zasypiają dysząc pod magicznym wpływem kanikuły, a piękne Karaibki tylko dla niego wcielają się we współczesne Okeanidy. Gdzieś daleko pobrzmiewa Sufjan Stevens i Bexar Bexar, a udany amatorski klip wzbogaca wszystko o wymiar krajoznawczy:



4. July Skies – The Days We Played

Ciężko charakteryzować projekt, który już sam trafnie się ujął: „Lost youth, fractured memories of the 1970s, pylons across fields, abandoned airfields, endless childhood summers, dappled sunlight through leaves, countryside, mornings in May, ruins, faded innocence, memories made with a Polaroid Landcam, time spent amongst long summer grasses…” Debiutancka EPka „At the Height of Summer”, z której pochodzi „The Days We Played”, jest jednym z najprzyjemniejszych wydawnictw tej prawie w ogóle nie znanej grupy, a znajdujemy na niej lekkostrawny, rześki gitarowy ambient budzący żywe skojarzenia z wieloma bardziej popularnymi, ale mniej sympatycznymi przedsięwzięciami. W tym roku nowy album – „The Weather Clock”, który zapewne, podobnie jak reszta tego grania, na pewno nie stanie się dla nikogo kamieniem milowym, ale w prywatnym odbiorze wykaże się niespotykaną żywotnością.

www.myspace.com/julyskies

5. Emiliana Torrini – Tuna Fish

Łatwy popik dla nastolatek czytających jednak niekiedy coś spoza kanonu lektur (Coelho + Bułhakow jednak) jest jednym z moich niepodważalnych faworytów. Emilana Torrini ma za sobą sporo niezbyt chlubnych przedsięwzięć, na które tym razem przymknijmy oko, bo „Love In the Time of Science” to przyjemna płyta, a „Tuna Fish” to na pewno jeden z jej najmocniejszych punktów. Takie openery to oczywista pułapka – trudno utrzymać ich poziom na całym albumie, a w tym konkretnym przypadku inicjalna piosenka obnaża słabą selekcję materiału. Jednakże oderwana od całości proponuje miłą letnią przygodę w pobielonym pięknie nadmorskim domku pośród wydm. Normalnie niepokojące liryki, po nagrzaniu lipcowym słońcem funkcjonują wspaniale na tle podkładu przypominającego interesujący house”Aquarian Moon” Osunlade albo kilka cieplejszych momentów z „Quixotic” Martiny Topley-Bird. Udana kolaboracja popu, mikrofolku i trip-hopu w podniosłej misji wygenerowania urokliwego kawałka z latem w tle. Live nie pokazuje co trzeba, ale co zrobić:



6. Maja Elliot – Echo / Echo Craters / 1000 Water Craters on the Sea

Tym razem aż trzy kawałki pełniące rolę cicho tętniącego środka. Działalność Elliot przypomina nieco solowe próbki ambientowego talentu Lisy Gerrard (np. tejże zajebiste „Whale Rider”), a także Erica Serry (np. tegoż „Deep Blue”). Podobnie jak koledzy, Maja eksploruje bogaty świat motywów marynistycznych, ale oddaje je w muzyce raczej z pomocą minimalistycznej symboliki. Drobne skojarzenia dźwiękowe pełnią tu rolę głównych punktów odniesienia w procesie „wyobrażania sobie”, którego to efektem są wynurzający się z morskiej piany Arvo Pärt, Debussy i spokojniejsze ja Stevea Reicha. Skupiam się jednak na morzu po prostu. A tutaj do przesłuchania 1/3 tego.

www.myspace.com/majaelliott

7. Migala – Fortunes Show of Our Last

Wybór z całego „Arde” jednego naprawdę letniego kawałka jest właściwie niemożliwy. Każdy utwór z tego albumu zawiera w sobie trochę smutku i nostalgii, ale przede wszystkim każdy jest jednak urzeczywistnieniem tego o czym mówi się próbując opisać klimat gorącej nocy. Są na „Arde” zaskakujące efekty dźwiękowe (wypadek samochodowy w „Times of Disaster”!), atmosfera Labradford i mądrość Lambchop, ale drugiej takiej lekko pijackiej piosenki jak „Fortunes…” nie ma. Trochę przypomina się jakiś Waits/Cave jeśli kiedykolwiek odwiedzili Hiszpanię/Meksyk i nasiąkli tamtejszym klimatem + ciekawe, delikatnie noise-ambientowe outro. Kawałek i album idealne na bezsenne lato.

www.myspace.com/migala

8. Dandy Warhols – Godless

Bezbożnie wyuzdane wyznanie luzaków z portlandzkiej bohemy absolutnie nie usypia, a przyprawia raczej o aktywność. O ile przy pozostałej dziewiątce zgromadzonych tu utworów da się po prostu sobie marzyć, to przy tym niestety pojawia się chęć czynu. Piszę to, żeby było wiadomo kiedy skipować. A dobry plan to ukraść seksowny wóz, zaparkować pod klubem, włączyć stoper na pięć minut i zostawić na desce rozdzielczej, wejść do środka, porwać blondynę w sukience złożonej z samych cekinów, już w samochodzie wyłączyć stoper, ogłuszyć ją pocałunkiem, ruszyć przed siebie. Z Bogiem!



9. RF – Spring

RF jest istnym czarownikiem i pewnie niewiele jest na świecie osób, które posłuchały „Case” albo nowszego „Views of Distant Towns” i nie poczuły się dobrze w roli ekranów. W porównaniu z tym, co robił w duecie z Lili De La Morą, solowe utwory to czyste doznanie estetyczne – filmowe, ilustrujące, sugestywne. „Spring”, chociaż przez połowę posługuje się krystalicznym field-recordem padajacego deszczu, ewokuje słońce i robi to w podobny sposób jak niektóre utwory z „Campfire Headphase” Boards of Canada. Przymglone światełka bawiące się z ruchliwym cieniem oddają tę muzykę niemal idealnie. Jednak obrazy to za mało, jest jeszcze to poczucie bezpieczeństwa, którego nie daruje żadna inna pora roku.

10. The Avalanches – Summer Crane

To proste: Une je foi mmm a-ha parę razy. Wiadomo jednak, że jeśli chodzi o sampling nie da się zrobić wiele więcej niż Avalanches na swoim „Since I Left You”. W zestawieniu z hitową większością płyty „Summer Crane” czy lekko bliźniaczemu „Little Journey” przypada rola uspokajaczy, z której wywiązują się na bdb z parasolką. Proponowany w tych kawałkach jogurtowy glitch zawiera w sobie takie stężenie vibeu 60 i 70, że zastępuje całe składanki z dichem sygnowane Dimitri from Paris. Przy tym całym relaksie i przystępności zwraca uwagę niesamowita elastyczność „Summer Crane” – niewiele piosenek odmienia tak płynnie swoje oblicze zachowując zakodowany przecież w genach podstawowy nastrój, a nie zbliżając się nawet na krok do nudnej progresywności.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy