Wpisz i kliknij enter

Diamond Watch Wrists – Ice Capped at Both Sides


Wzbudzająca zainteresowanie okładka nie kryje niestety eleganckiego, drapieżnie seksownego electro jakiegoś anonimowego kociaka, a jedynie zbędny sobie zapis ambicji wytrzymałościowych Guillermo Scotta

Prefuse, Herren w ogóle, znajduje się tak daleko poza obejmowanym przeze mnie widnokręgiem jak Animal Collective. Do każdego dzieła tych twórców podchodzę jak do ciekawostek zza mórz uzasadniających wizytę obcojęzycznych posłów na moim dworze. Fajnie zobaczyć czarną perłę i kruka na pajęczych nóżkach, ale raz, i odesłać jako nowe zabawki do haremu.

Skojarzenia ze spokojniejszymi wersjami Black Dice i Books przewijają się przez cały czas trwania płyty, w drugiej jej połowie mieszając się już z nudziarstwami typu Radio Citizen czy Nostalgia 77

Diamond Watch Wrists to kolejny z serii eksperymentów na temat popu i song-writingu, tym razem w formie elektronicznej, producenckiej i komiksowej. Toczy się na przestrzeni „Ice Capped at Both Ends” wielkie versus między, stylizowanymi na maniakalne, perkusją i wokalem, a elektroniką, która próbuje wszystko kiełznać w ramy wyraźnie akwatycznego pulsu przypominającego trochę zeszłoroczne Atlas Sound.

Skojarzenia ze spokojniejszymi wersjami Black Dice i Books przewijają się przez cały czas trwania płyty, w drugiej jej połowie mieszając się już z nudziarstwami typu Radio Citizen czy Nostalgia 77, ale pozostając inwazyjnymi na tyle, aby twórców nie można było uznać za użytkowników stereotypu. I tylko tyle udaje się im osiągnąć, jako że brak ilustracyjności, zawartości treściowej czy nawet opowiedzenia się po stronie jakiejś konkretnej stylistyki.

Szczególnie to ostatnie brzmi jak zaleta, ale tak naprawdę zaświadcza jedynie o próżni stanowiącej rdzeń najbardziej aktualnych eksperymentów muzycznych, porażających początkowo efektowną oryginalnością, aby, dosłownie po chwili, zostać w pamięci tylko jako kolejny przemielony tytuł. A przecież na w gruncie rzeczy podobnych zasadach opierały się zeszłoroczne wydawnictwa Gang Gang Dance czy Nico Muhly, którym jednak udało się zachować wysoką koncentrację przekazu. W przypadku „ICaBS” jego poziom definiuje raczej takie sprawy jak dezorientacja, brak uzasadnienia czy w końcu także brak konsystencji.

Po tej stronie muru czeka się na efekty, nie zaświadczenia o procesie twórczym – od tego są wywiady i myspace

Porównanie nieuzasadnione niczym więcej ponad wolną impresję, jednakże o znamionach trafności: podobnie jak Micachu, Herren w swoim nowym projekcie po prostu grzebie w klocuszkach, poszukując takiego ich układu, który odciągnąłby wzrok odbiorcy od tak dobrze znanych literek wyrytych na bokach sześcianów. I w tym dokładnie momencie grzebania, dopiero grzebania, go zastajemy: uszu dochodzi hałas ręki gmerającej w pudełku wypełnionym drewnem i ten dźwięk winien porywać. Na czymś tak odważnym i rudymentarnym, jeszcze nie skupialiście uwagi – zdaje się mówić Artysta, ale serio: powinien wracać do ławki z uwagą. Z punktu widzenia wymagającego odbiorcy, tego typu objawienia są bowiem absolutnie zbędne.

Być może Herren dzięki współpracy ze sławnym perkusistą się rozwinie, popracuje nad nowym tworzywem itp., ale tak naprawdę po tej stronie muru czeka się na efekty, nie zaświadczenia o procesie twórczym – od tego są wywiady i myspace. Diamond Watch Wrists dotknął trend ukrywania niemocy twórczej pod chaosem i przypadkowością paradoksalnie serwowaną przez profesjonalistów zdających się uderzać już w tony sztuki dla sztuki (trzy albumy na wiosnę, trzy albumy na zimę, siódmy na twoje i tylko twoje urodziny).

Niedopracowane melodie i podstawowy song-writing (opener wywołuje uśmiech politowania), na równi z negroidalnymi, cekinowymi wokalami, wydają się być dywanem, pod który upycha się wzrastający tu geometrycznie burdel. Ziemista atmosfera, sięgająca początkowo aurą do prymitywnych proto-bluesowych lub zoukowych zaśpiewów zderzona zostanie bardzo delikatnie, niemal przepływając z jednego w drugie, z ilustracją archetypicznych partnerów z policji Miami: Murzyna i Białego przebranych za Flasha Gordona na okładce kiczowatego, klubowego winyla.

Tak to jest, kiedy nagrywa się po zyskaniu pseudo „glitch-rap factory”, i tak to jest, kiedy nagrywa się dla przetestowania wytrzymałości podstawki chłodzącej laptopa. Nie wiem, gdzie jestem słuchając tej płyty i nie jest to komplement ani dla mnie, ani dla Herrena, więc rozchodzimy się obrażeni i oczywiście: „to już naprawdę ostatni raz, kiedy ci daruję!”.
Warp, 2009







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
O
O
14 lat temu

płytka nazywa się „Ice Capped on Both Ends”.

mAthen
mAthen
14 lat temu

A mnie się tej płytki słucha bardzo przyjemnie. Jestem na tak.

F.
F.
14 lat temu

No właśnie ta warstwa rytmiczna – pozostaje wrażenie, że Herren nie zaprosił Hilla, bo wierzył, że razem zdobędą świat, a raczej, żeby facet pozacierał ślady niedomagania swoim waleniem. Dosyć dyskwalifikujący kamuflaż.

paide
paide
14 lat temu

oczekiwałem, że jednak inny alias Herrena wpłynie na brzmienie całości. niestety za mocno jest to przesycone savallasowym duchem. nawet wyraźniej zarysowana warstwa rytmiczna nie potrafiła zatrzeć tego wrażenia. może Herren nie potrafi inaczej niż tylko tak. odczuwam mały niedosyt.

Polecamy