Przodem płyty, w których odbiorze priorytetowym okazało się budzone zainteresowanie, często przezierające spod inicjującej kontakt warstewki irytacji. Przezwyciężenie ich ciężaru, podjęcie rzuconego wyzwania, nawet jeśli zakładało porażkę, zapewniało dreszczyk emocji intelektualnej i emocjonalnej.
Po rozleniwiająco łatwym prześlizgiwaniu się po większości tegorocznych hypeów przełamanie barier stawianych przez poniższe tytuły było niekiedy sprawą osobistą, cementującą trwałość kontaktu i żywotność dzieł w pamięci i, miejmy nadzieję, odciskających się na definicji przyszłych płyt wartych uwagi.
Później pozycje słuchane najczęściej, dla których odbioru przyjemność była istotniejsza od innych (dyskusyjne czy wyższych) wartości. Na samym końcu zaś dziełka niezobowiązujące, których urok polegał na prowokowaniu do jednorazowych, ale konsekwentnych i regularnych, powrotów i korzystania z nich w konkretnych, słusznych, celach rozrywkowych.
Flaming Lips – Embryonic
Polski Internet nie podołał „Embryonic”. Rozległe, rażące pustką referaty albo chybione eksperymenty prowokowały żarty i próby siłowej racjonalizacji tej płyty do standardowej recki. Dobrym wyjściem byłoby zaangażować do pisania na jej temat kogoś, kto nigdy żadnego styku z FL nie miał, kogoś, kto nawet nie próbował się do nich przekonań i nie ma pojęcia o snobistycznej presji na podziw dla Yoshimi…
Z takiego punktu widzenia może to być najlepsza ich pozycja. A zapewne jest to najmocniejsza z tegorocznych reaktywacji. Rozległa, nie przejmująca się wytrwałością słuchacza, wciągająca, charyzmatyczna. Tak było w minionych latach z Radiohead. „Embryonic” nie zostawia za sobą przysłowiowego długo, długo nic, ale wyraźnie odcina się od reszty konkursu i trudno sobie wyobrazić epigonów tego dzieła, mimo że jest to przecież tylko odkurzona, napakowana botoksem i silikonem stara szkoła psych-rocka posługująca się eksperymentalnymi, jamującymi piosenkami do szerzenia nietuzinkowej wizji rzeczywistości. Też nic nie napisałem. Chyba rzeczywiście trzeba tego posłuchać i tyle.
Wooden Veil – Wooden Veil
Tak właśnie powinna się przedstawiać wierność ideom jakie legły u podstaw przedrostka neo- dla psychodelii i tribali. Dzikość, doświadczenie zwierzęcia i ciemnej strony mocy to niewielki procent zainteresowania obecnych twórców, ale te antymieszczańskie elementy nie dają o sobie zapomnieć przeciwstawiając instynkty i autentyczną zmysłowość wyrozumowanym strategiom wpływania na zblazowanego odbiorcę.
Wooden Veil dodają do pierwotnych ciemności metaliczny poblask elementów industrialnych, wplatając w muzykę właściwy postapokalipsie i cyberpunkowi motyw kultu ostatnich enklaw technologii w epidemicznie rozbuchanej naturze. Ambientowe przerywniki, szamański trans i demonicznie dziewczęce wokale (przypomina się „Zardzewiały miecz” R. Stillera) dokładają jeszcze swoje trzy grosze do procesu kreacji koherentnego uniwersum, a takich darczyńców można by wskazać jeszcze wielu. Dość hermetyczne dzieło, szczególnie biorąc pod uwagę eklektyzm, objawiający się żonglowaniem całymi konwencjami, nie tylko gatunkami.
Dirty Projectors – Bitte Orca
W eseju o prozie Lovecrafta, Houllebecq pisał, że nuda współczesnych odbiera autorom inspirację
codziennym życiem. Sprzeciwił się Francuzowi King stwierdzając, że wręcz przeciwnie: jako pisarz marzy tylko o tym, żeby potajemnie iść za jakimś przechodniem i zobaczyć co tam chorego robi w czterech ścianach.
Konfrontacja spostrzeżeń przypominająca „Bitte Orca”. Mieszczański, wykoncypowany prog-pop czy nu-indie czy cokolwiek, bardzo wyrafinowany i oschły w swojej erudycji, zawiera wbrew oczekiwaniom ładunek potężny, drgający w więzach niewystarczającej semantyki: mimo życiowej rutyny, poszukiwania szczęścia w eskapizmie i dystrakcjach, swobodnego korzystania z kultury jako wora zdolnego pomieścić i usprawiedliwić szczytnym mianem „dzieła” każde splunięcie, coś jednak się w środku kłębi i jest to przemożne, bo przymusza do ekspresji, ujawnienia się, nawet jeśli nośnikiem będzie hit rnb lub jeden z mniej czytelnych podgatunków indie. Irytująca płyta, uzależniająca dopóki się jej jakoś nie zrozumie, bo na sympatię nie ma co liczyć a analityczny rozbiór mija się z celem.
White Rainbow – New Clouds
Gdyby nie Forkner, nie byłoby tym roku żadnego ambientu, którego twórca dostrzegałby aktualne trendy (neopsych, afro). Basinskiego wstawia się na listy roczne z przyzwyczajenia, Harold Budd nagrał przyjemny album do śniadanka w deszczowy wtorek, i wstyd aż trochę, ale poza White Rainbows odrobiną odwagi wykazała się tylko dziewczyna (Noveller – „Red Rainbow”).
Dość długo zajmuje zaprzyjaźnienie się z „New Clouds”, ale naprawdę warto – to album w starym stylu, potrafiący się odwdzięczyć, z własnego zanadrza emanujący ukojeniem i możliwością dialogu. Do pewnego stopnia każe nawet przypuszczać, że jeszcze nastąpi renesans długich form, jeśli tylko więcej będzie artystów kojarzących je z wyzwaniem niespiesznego, wielokrotnego odbioru.
Clientele – Bonfires on the Heath
Pojawia się młody zespół, jego członkowie rzucają wszystko i skupiają się na instrumentach, żeby w pewnym momencie skumać, że nie bardzo jest skąd ciągnąć inspirację. Nie mają czasu czytać a kasa na kino poszła na browary i markowy bębenek. Potem mija parę lat i pozostaje tylko lekceważąco wspominać swoją młodzieńczą, nieprzemyślaną przygodę z muzyką.
Tymczasem marzenia trzeba karmić, czasami obsesją samorozwoju, czasami wyrzeczeniami. Geniusz matematyczny musi korzystać z metafor, aby wysłowić teorię, a poezja, aby być czytelną musi odsyłać ku racjonalnie poznawalnemu światu. Dla większości artystów brzmi to jednak jak trochę już śmieszny i mało wiarygodny mit człowieka renesansu. Dlatego już nie ma takich zespołów jak Clientele.
Lily Allen – Its Not Me, Its You
„Post-Lily Allen UK pop (La Roux, Little Boots, Florence and the Machine)” to trafna formuła Pitchforka grubą krechą odgraniczająca Lily od kalekiej konkurencji. Spora grupa domorosłych artystów chciała w tym roku oszukać młodzież sprzedając jej samo opakowanie. Ale i przy do gruntu uczciwym „Its Not Me” zabawnie było śledzić maleńkie kontrowersje: obruszeni wrażliwcy sarkali na wyznania o oralnych przygodach, panny z solarek nie kumały zabiegów producenckich Kurstina, etc.
Realny target był więc zupełnie gdzie indziej: trochę poza chart-popem jednak, pomimo paru radiowych przebojów Lily, poza łzami i sztuką, poza manekinem 80. Ta spora liczebnie grupa środka skupiła się na rozrywce i wyszło nam na zdrowie. Chyba najlepsza obok Clientele z tegorocznych pozycji przeznaczonych dla człowieka normalnego w starym stylu: wychodzącego z domu, ale nie żywiącego większych obaw przed sam na sam ze sobą.
Grizzly Bear – Veckatemist
Wyczuwalny w drugiej połowie albumu konformizm pozostawia wyraźną rysę na obrazie całości. Szkoda, że aż tak wygładzili swoje pomysły w stosunku do poprzednich płyt, ale z drugiej strony: jest to nieuniknione, jeśli celem ma być szersze audytorium, a przecież chciałoby siężeby takich właśnie ataków stało się celem. Nie ma prawie wcale psych- czy freakfolku znanego z poprzednich wydawnictw. Jest ale czysty, ładny folk, którego oczywistość maskują modnie komplikujące rozwiązania.
Na tyle skutecznie, że słuchając „Veckatemist” doznaje się autentycznego, opływającego ciepłą falą, DOBRA. Nawet teksty, chwilami przecież niewesołe, wpasowują się w ów przytulny, sypialniany nastrój swoją sugestywną lirycznością, tak że, nawet po dłuższej już chwili od słuchania na świeżo, czas 1:50-2:00 „All We Ask” pozostaje jedną z najbardziej imaginacyjnych scen w tegorocznej muzyce (tuż obok 02:40-03:10-03-25 z „Silver Moons” Sunset Rubdown).
Peaking Lights – Imaginary Falcons
Wydane tylko na winylu i kasecie, „Imaginary Falcons” także poza tematem nośnika toczy się gdzieś bardzo blisko najaktualniejszych trendów. Ciepłe, miękkie melodyjki Casio-tone inspirowane złotymi latami library music + psych-rockowe ozdobniki, noise w klimatach Vivian Girls oraz shitgaze + lo-fi drony w roli podkładu = miks rozwiązań najbardziej irytujących w najnowszej muzyce. Trudno jednak o tak miodną definicji niesłuchalności.
Z minimalistycznych utworów, produkowanych wyłącznie piękną metodą DIY, wyłaniają się reminiscencje Belbury Poly, Department of Eagles, Vivian Girls, Metallic Falcons, Wavves, Wet Hair, Sun Araw i masy innych, pokornie służących idei spożytkowania miękkiej analogowej elektroniki do uczłowieczania hałasu. Pomimo bogactwa i odkrywczości brzmienia, Peaking Lights nie poszli w stronę innych artystów lo-fi i zamiast wypuszczać 60 kaset i 10 cd-r na miesiąc wypieścili tylko tę jedną krótką płytę.
Bill Callahan – Sometimes I Wish We Were An Eagles
Bill potrafi przynudzać, jednakże jego męska powściągliwość stanowi w tych smutnych czasach niemalże już wartość. Wśród krzykliwie intertekstualnych, postmodernistycznych rzygów dobrze zrealizowany folk pozostaje azylem dla zawartości treściowej: wolnych od magnetyzmu trendów, mniej lub bardziej archetypicznych, ludzkich dramatów opowiadanych przez charyzmatyczną personę.
Bogata dyskografia nagrana jako Smog, i ten drugi album pod już imiennym tylko szyldem (kontynuacja przyjemnego Woke On a Whaleheart) ukazują wyraźnie, że priorytetem jest dla Callahana narracja, chwilami równająca z gigantami storytellingu, a przez większość czasu stanowiąca problematyczną konkurencję dla Lambchop czy Magnolia Electric Co.
Candy Claws – At the Dream of the Sea Around Us
Jednym z wielu problemów tworzenia list jest fakt, że powstają w mgnieniu oka w stosunku do odsłuchów, na których się opierają i to zazwyczaj zimą, więc wpływ aury jest ogromny. Niektóre płyty wysiadają, szczególnie te, które królowały latem. Siła ewokowania pozwala Candy Claws oprzeć się temu zjawisku, dystansując o wiele bardziej zabawową i prostolinijnie kojarzącą się z wakacjami konkurencję.
Po setce przesłuchań dokładnie wiadomo jak zostało zrobione tu morze i jego wszechobecny szum, ale nie zmienia się nic w kwestii wysokiego standardu uzależnienia. Shoegaze, drobiny lo-fi i ambient zgodnie darują kilka naprawdę magicznych chwil i hipnotyzujących melodii, ale przede wszystkim albumik ten polega na wyzwoleniu gry wyobraźni, swobodnie dryfującej po obrazach symbolizujących nadmorskie wakacje.
Late Night Alumni – Of Birds, Bees, Butterflies, Etc.
Nienasyconą modą minionego roku było dokładnie to, co grają: melodie, gęsto zapętlane houseowe loopy, dreampopowy wokal (słodka Jean Williams), trudne relacje. Definicja wrażliwego disco. Jeśli odczuliście na własnych biodrach skromną taneczność nowej Sally Shapiro, nie zaimponowała wam lista inspiracji na myspace XX i przez bity rok na próżno szukaliście dobrego electropopu, który pogodziłby dystans i chłód italo z obiecującymi temperaturami dreampopu i downtempa – macie swoje rozwiązanie.
Skromne, pominięte Late Night Alumni góruje zdecydowanie nad miernotami typu Telepathe czy Dial M For Murder, udatnie mieszając wpływy klasyków (Northern Picture Library + Luomo etc.) i zapewniając długotrwałą przyjemność.
Gliss – Devotion Implosion
Jazgotliwy rock, u którego podstaw legła być może inspiracja zapomnianymi Boo Ridleys lub Hartfield. W co bardziej transowych momentach („Lovers In the Bathroom”, „Patrol”) można przypomnieć sobie też mięsiste „Things We Make” Six. by Seven, tyle że z rockowo usposobioną kopią Emanuelle Seigner na majku.
Zblazowana wokalistka, jakby podchmielona koleżanka Anity Lane, daje odpocząć od onirycznych laleczek użyczających głosu standardowym shoegazeom, mimo że przecież shoegazeu tu sporo, ale bez zapatrzenia w MBV trudniejszego do podręcznikowych klasyfikacji. Natężenie gitar, ich selektywność i klarowność poszczególnych schodków branych harmonii, do spółki z wyraźnym wokalem i power-perkusją, sprawiają, że jest to tylko almost-gaze, ale full-volume, full-fun.
Mount Fuji Doomjazz Corporation – Succubus
Kolejna spełniona przez 2009 fantazja. Tym razem o czarnym, seksownym, eleganckim, perwersyjnym jazzie. Choć tak naprawdę z jazzem niewiele ma to wszystko wspólnego, opierając się raczej na metodach budowania napięcia znanych z post-rocka/crescendocore, a całość płynącej z albumu grozy pozwala funkcjonować doom- jako samoistnemu przedrostkowi.
Na nowej płycie konkurencyjnego Kilimanjaro Darkjazz Ensemble jedynie closer utrzymał charyzmę i poziom precyzyjnie kierunkowanego doznania „Succubus”. „Here be dragons” to zwyczajowa formuła umieszczana na średniowiecznych mapach dla oznaczenia miejsc niezbadanych i wróżących zagrożenie – bardzo ogólna informacja. Mount Fuji Doomjazz zawężają niebezpieczeństwo do demona obezwładniającego wyczerpaniem w rozkoszy.
Jackie-O Motherfucker – Ballads of Revolution
Słuchając „Ballads” można odnieść wrażenie, że zmiękli i że nie jest to już ten jamujący, popierdolony zespół parający się tripami. Jest tu „Nightingale” i „A Mania”, równie delikatne, piękne i niepowstrzymanie emocjonalne jak momenty nowej płyty Billa Callahana, ale jest też na przykład „Dark Falcon” – o wiele bardziej eksperymentalny, zagmatwany, poświadczający o tym, że wyjściem zezwalającym na dalszą eksploracją folku niekoniecznie musi być opcja obrana przez Grizzly Bear.
Nie porzucając eksperymentalnych ścieżek, Jackie-O pozostaja w bezpośredniej bliskości elementów ściśle ewokatywnych, sugerujących istnienie otoczenia i chwili, które składają się na proponowane przez utwór przeżycie.
Wye Oak – The Knot
Nikła istotność Wye Oak, nie zmienia faktu, że „The Knot” spełnił moje marzenia na temat back to 90, jakkolwiek oderwane byłyby od rzeczywistości. Marzyłem o old-schoolowo rockowej płycie to mam i są nawet momenty slow-coreowe, są piosenki i dość brudu, aby wokalistka była wiarygodna ze swoimi tekstami.
Prawdopodobnie też na tej właśnie płycie są najlepsze w tym roku prostolinijne gitary. Kategorią, która daje The Knot akces do podsumowania roku jest jednak głównie żywotność, bo z rzadka już jedynie zdarza się, że jeden z najczęściej słuchanych albumów nie jest produktem całej armii specjalistów od manipulowania odbiorcą, a jedynie pary sprawiającej wrażenie przypadkowo zebranej z ulicy przez wspólne zainteresowania.
Tiny Vipers – Life On Earth
Rezygnacja z laptopowej elektroniki sprawiła, że „Life On Earth” jest mniej gęste od debiutu. W tradycyjnie minimalistycznym składzie wokal+gitara trudniej zahaczyć o coś uwagę, ale dawno zrezygnowałem z prób obiektywnej oceny tego projektu. Nawet ta ascetyczna jego odsłona nie odrzuca, bo dobrze rozumiem każdy użyty dźwięk, jego funkcję i miejsce. Przestrzeń roztaczana przez Fortino uległa w stosunku do „Hands Across the Void” znacznej interioryzacji. Większość akcji dzieje się wewnątrz podmiotu lirycznego jej piosenek.
Nawet kiedy sięga po alegoryczny story-telling o duchu stanowiącym kamień węgielny rozrastającego się wokół miasta, wiadomo, że chodzi o miłość. Ciekawe jak poradzi sobie ta uczuciowość w starciu z narastającym, zdaje się, zainteresowaniem minimalistycznym doom-folkiem.
Jokers Daughter – Last Laugh
Jedna z kompletnie niezauważonych pozycji imponuje chytrym uniknięciem oczywistości narzucających się na wieść o współpracy Danger Mousea z artystką stricte folkową. Wysoce cool, eksperymentalnie popowe prześwity w medieval-folkowej topice oraz pozytywna świadomość obcowania z udaną kolaboracją artystów właściwie sobie przeciwstawnych, sprawiają, ze można dzięki Last Laugh spokojnie przełknąć zawód nowym Bat For Lashes, pobłażliwie olać Nite Jewel i nadal mieć co robić na świecie. Zawiera aż trzy z moich ulubionych piosenek tego roku: przede wszystkim folkowe „Go Walking” i dynamiczne „Lucid”, ale też niepozornie uzależniający indie-singielek „Under the Influence of Jaffa Cakes”.
Rihanna – Rated R
Gdyby każdy po przyjęciu bomby wchodził do studia, większość miałaby debiuty za sobą w okolicach podstawówki. Dzięki Bogu, w ostatnich czasach tylko Rihanna wpadła na to żeby przekuć limo na album rzucający nowe światło na artystyczne poczynania. Często niezgrabne, pisane na kolanie teksty dają odczuć pewną szczerość i realność doświadczenia – pisanie na kolanie doprowadza bowiem do pokłucia sobie nogi przy stawianiu co bardziej rozpaczliwej interpunkcji.
Nawet przez łzy rnb i ordynarny chart-pop podlegają uniwersalnym prawidłom sztuki: nigdy mocnego życiowego strzału nie zastąpią szlify, wiedza teoretyczna czy autotune. Najlepszy póki co album Rihanny, agresywny, mroczny, zdezorientowany: obok ciekawych rozwiązań prezentujący totalne kiksy, czym jednoznacznie ustala wysoki poziom szczerości płynącej z potrzeby chwili. Przynajmniej już wiadomo jak motywować Riri do pracy.
Lightning Bolt – Earthly Delights
Jeśli pióropusze nie kojarzą ci się z Indianami a raczej z czarnymi kłębami dymu unoszącymi się znad pogorzelisk ziemi ojczystej ku bezlitosnemu niebu, przesuń „Earthly Delights” ile chcesz oczek wyżej. Niektórzy odnaleźli jakieś wolniejsze momenty świadczące o wyciszeniu się LB, inni przebąkują coś o nudzie jaką wzbudza wszystko, co statyczne, nawet furia.
Słabym punktem tych diagnoz pozostaje drobny detal: tu, w XXI wieku, nie ścieramy się już z niedźwiedziami wyposażeni w krzemienny nożyk, a spokojnie stojący w szczerym polu blok czarnego granitu nie przyprawia o spazmy pierwszych uczuć religijnych. Szkoda. Po to są jednak symulatory takich akcji i „Earthly Delights” jest jednym z nich. Cenne doznanie dla wyobraźni stłamszonej pokojem, państwem opiekuńczym i siecią kamer.
Japandroids – Post-nothing
Jeśli chodzi o młodzieńcze, garażowo-noise-punkowe rozpieprzanie to do tych kolesi należał ten rok. Nie da się powiedzieć nic nowego na ich temat: krótki album, wciągający, po pewnym czasie się nudzi, ale cyklicznie powraca w konkretnych sytuacjach.
Na przykład jeśli lubicie sobie trochę popić i pojeździć komunikacją miejską w jeden z tych letnich wieczorów, kiedy to latarnie już się palą, choć nie do końca jeszcze są potrzebne albo kiedy macie ochotę wytatuować sobie slogan z closera (I Quit Girls) i wcale nie wydaje się wam to żałosne. I kiedy starzy was wkurwiają każąc wybierać między Cobainem a Megan Fox, bo niby dwa plakaty za bardzo zaciemnią pokój.
Electric Red – How to Be A Lady
Słuchając pominiętego ER i natykając się na tłuste, sucze, obwieszone złotem, cieknące błyszczykiem, sunące jak odrestaurowane buicki, *bujające* gówna jak „Muah” czy „Drink In My Cup” (potężne są, mokre są, wstyd jest aż), wiem, że są to single-single, a nie jakieś tam promosyfy wystrzelane na myspace wieki przed realną premierą.
Jasne: są wypełniacze, ale nie stanowią całej płyty, wbrew przyzwyczajeniu lansowanym przez większość na tym poletku, i tak czy siak nadają się na wolniejsze momenty imprezy lub miły wieczór z czarnymi dupami i jaraniem (downtempa).
Po części jest to właśnie to na co czekałem, odtrącając po kolei różne słabiutkie synth-popiki. Dziewczyny zebrane do bycia Electrik Red zbawia natychmiast budząca się w odbiorcy świadomość: w końcu ktoś, kogo nie spotkam na ulicy, to są jakieś mityczne stworzenia jak kiedyś Pussycat Dolls oraz Spice Girls, a o to przecież chodzi żeby gwiazdy popu (lub nań się kreujący) i ich high-life były dla mnie niedostępne. Tricky i Dream jako producenci też budzą dostateczny respekt (woah, that beat is sick, bitch!)
biorac pod uwage nazwisko autora i kierunek w ktorym zdaza portal rihanna w zestawieniu mnie nie dziwi
Nooo :] choc cza przyznać, że ten hit co go ostatnio grają to ma niezły. Zachęca do poznania reszty w odróżnieniu od poprzednich produkcji.
Rihanna w podsumowaniu rocznym na portalu NOWA MUZYKA 😛
Hehe, nic nie znam 🙂
„(…)Gdyby nie Forkner, nie byłoby tym roku żadnego ambientu, którego twórca dostrzegałby aktualne trendy (neopsych, afro)(…)”
to chyba jest swiadome pominiecie ambientu z tego roku ?
wystarczy przyjrzec sie Miasmahowi lub kilku innym zeby stwierdzic ze
fraza „i wstyd aż trochę, ale poza White Rainbows odrobiną odwagi wykazała się tylko dziewczyna” to spore naduzycie. i nie musi byc od razu neo-gatunkow w stylu „neopsych” czy tez „afro” (co zreszta jest raczej fryzura nizli nazwa gatunkowa) zeby znalezc w plytach roku pare „dlugich form” – one wcale nie umarly. dowodem niechaj bedzie album Rameses III albo Anduin.
widzę, że coraz trudniej jakąś dobrą muzę wyrwać na mieście…
pewnie, na ramonę też.
no ale na Rihanne to jednak szkoda mi czasu..
Faktycznie powiew swieżosci… Poswiece kilka chwil na przynajmniej lizniecie tych produkcji. Osobiscie bardzo lubie plawiac sie w piknieciach i pierdnieciach, ale nie znaczy to ze nie warto czasem sprobowac czegos innego;) Dzieki i keep up the good work;)
również poelcam uważne przyjrzenie się polecanym albumom, można znaleźć intrygujące dźwięki, o których dotychczas nie miało się pojęcia.
@Grinn: aktualne Dirty Projectors @Yezior: dzięki za miłe słowa, pzdr
Jak sie nazywa kwartet ędący na jotpegu na samej górze tego podsumowania?? Z góry dziękuję za odpowiedz.
Pierwsze moim zdaniem zestawienie z cyklu „Podsumowanie 2009” warte uwagi i przestudiowania. Nie zamyka się nas tutaj w przestrzeni pomiędzy monitorem i klawiaturą laptopa jakiegoś brodatego chudzielca i jego piknieć, skrzypnięć i pierdnięć – tak zwanej nowoczesnej muzyki. Różnorodność – bo tak przecież powinny wyglądać zestawienia tego typu. Autentyczne i ciekawe.
Pozdrawiam autora.